XX. Dramaty i romanse

641 204 796
                                    

Josefina z nieukrywaną radością powitała Enrique, swego najstarszego brata. Przeogromna radość towarzyszyła jej od kilku dni na myśl, iż już niedługo się spotkają. Chwile szczęścia mąciła jej tylko obecność Antonii, znienawidzonej bratowej. Starała się jednak nie dać po sobie poznać żywionej niechęci. Nie w momencie, w którym miała do niej delikatną sprawę. 

Marcosa wcale wielce nie radowały odwiedziny brata. Ostatni raz widział się ze swymi krewnymi przed wyjazdem na Kubę. Długa rozłąka jednak nie sprawiła, iż dawne zatargi odeszły w niepamięć. Wciąż żywił urazę do Enrique. On i reszta braci nigdy nie pozwalali mu zapomnieć, iż jest najsłabszym ogniwem w ich rodzinie. To, czego się tknął, prędko upadało, bo nie miał smykałki do interesów. Nie znalazł sobie nawet żony, co uznawali za słuszne, bo cóż miałby pozostawić swym ewentualnym potomkom, skoro do niczego w życiu nie doszedł? Pamiętał, jak go poniżali, powtarzając, iż jest dla nich jak siostra, bo niczym się nie różni od nieporadnej panienki. Nie zamierzał zasiadać z nim przy jednym stole, nawet jeżeli to on sam podsunął Josefinie pomysł, aby go zaprosić. 

— Ach, wspominałam wam już, że z okazji rocznicy naszego ślubu Enrique uczynił mi wielką niespodziankę? Nakazał sprowadzić najwspanialsze okazy roślin tropikalnych do ogrodu! — wykrzyknęła z entuzjazmem Antonia.

— Przynajmniej z osiem razy — odrzekła niemrawo Josefina, wsuwając między usta herbatnik, aby zająć czymś język, na który cisnęły jej się obelgi, jakie z chęcią rzekłaby Antonii. Z trudem znosiła jej przechwałki przy stole. Głośne zachowanie i żywa gestykulacja bratowej wyprowadzała ją z równowagi. Doprawdy zastanawiała się, co jej brat widział w tej oślicy, jak zwykła ją zwać przez charakterystyczny śmiech. Nie potrafiła się nawet stosownie zachować, jakby wychowano ją w zagrodzie. 

— Sprawię, iż park Retiro zblednie przy moim dziele! — powiedziała rozmarzona. Zanurzyła usta w filiżance, po czym spojrzała ze współczuciem na szwagierkę. — A ty, moja droga? Nadal zadawalasz się różami w szklarni?

— Absolutnie! — Josefina uśmiechnęła się do niej pogodnie. — Na wiosnę ruszy budowa cieplarni, którą obiecał mi mój wspaniałomyślny mąż.

— Co? — zapytał Héctor. 

— Och, mój drogi, nie pamiętasz? — Kopnęła go dyskretnie pod stołem w kostkę. — Obiecałeś mi to niedawno.

— Nie przypominam sobie — brnął.

Oczywiście, że zrozumiał przekaz żony. Żył z nią od dwudziestu sześciu lat, dobrze wiedział, iż toczyła cichą wojnę z Antonią, w której to on ponosił straty, gdy przyszło zapłacić za kolejny jej wymysł. Nie chciał słyszeć o żadnej cieplarni i roślinach o kolonialnych cenach. Zgodził się już niegdyś na kafle z sewilskiej triany, którymi kazała obłożyć taras. Wydatek na zestaw porcelany la cartuja również przyjął w ciszy, bo nie był to wielki koszt, poza tym wyroby Pickmana były dość popularne. Ale teraz Josefina posunęła się za daleko. I tak rzadko zaglądała do ogrodu, który nie podupadł tylko dzięki staraniom ogrodników. Popołudnia zwykła spędzać na patio i tarasie. Nie miał zamiaru finansować czegoś, co zapewne prędko odejdzie w zapomnienie jak wszystko to, co chciała, bo miała to Antonia.

On nie wypytywał szwagra o to, jak mają się słynne wina z Jerezu. Chciałby, aby jego trunki osiągnęły niegdyś taką sławę jak te z Andaluzji, lecz nigdy nie owładnęła go zazdrość, iż jego nazwisko jest mniej znane. Pozwalał pewnym sprawom toczyć się własnym rytmem. Już nie jedni potentaci, choćby mydła, nagle ogłaszali bankructwo, a ci, w których sukces nikt nie pokładał nadziei, docierali na szczyt. Wierzył, że ciężka praca kiedyś zostanie wynagrodzona.

— Ale ja pamiętam, więc cieplarnia stanie w ogrodzie — skwitowała Josefina, już nie siląc się na pełen ciepła głos. Zwróciła się w stronę szwagierki. — Ach, twoje rośliny w Andaluzji są niczym trawa w parku — prychnęła pogardliwie. — W Madrycie jednak będą stanowić ewenement! — rzekła z przekonaniem.

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz