XXVIII. Słodycz jednych i gorycz drugich

469 196 444
                                    

Héctor w tym szczególnym dla Madrytu dniu gościł u siebie Javiera. Starzy przyjaciele żywo rozmawiali o pewnym fragmencie z przeszłości swej ojczyzny, o Dos de Mayo, powstaniu przeciw wojskom francuskim. Tamte krwawe wydarzenia rozegrały się drugiego maja tysiąc osiemset ósmego roku, długo przed ich narodzinami. Tak więc wspominali tylko to, co sami pamiętali, między innymi inaugurację placu Dos de Mayo w tysiąc osiemset sześćdziesiątym dziewiątym. Javier zaś przywołał poświęcony zrywowi z początku wieku jeden z „Narodowych Epizodów", który napisał Benito Pérez Galdós przed kilkoma laty. 

Esteban w drodze do rezydencji Álvarezów mijał Casa Labra. To właśnie w tej karczmie, w tym dniu, dokładnie siedemdziesiąt jeden lat po pamiętnych wydarzeniach, założono Hiszpańską Socjalistyczną Partię Robotniczą.

Reyes zamierzał dotrzymać słowa i zabrać Enriquetę nad rzekę. I tym razem obdarował ją oleandrami o bladoróżowych płatkach. Ten gest sprawił wiele przyjemności pannie Montaner, która w podzięce uraczyła go urokliwym uśmiechem. W jej oczach tliły się iskierki szczęścia, jakby między jej rzęsy wkradło się nieco słonecznego blasku; tego samego, który rozmywał się na tafli wody. 

Spacerowali wzdłuż brzegu. Po drodze mijali młodzieńców i dziewczęta, którzy również tego słonecznego dnia, jakby wyjętego z letnich miesięcy, postanowili skorzystać z walorów wolno płynącej wody. Nie zatrzymali się ani na chwilę, aby popodziwiać uroki drzemiące wokół. Rzeka, która to miała być kluczowym punktem ich spotkania, okazała się nic niewartym tłem, mało znaczącym epizodem tego popołudnia. 

— Gdzie rośnie oleander, którego pan tak odziera z kwiatów — zapytała nagle Enriqueta. Trzymała prowizorycznie ułożony bukiet blisko piersi, jakby bała się, że gdy tylko opuści dłoń, w której go trzyma, płatki spadną z łodyżek.  

— Mogę panią tam zaprowadzić. To bardzo ładne miejsce. Przypomina mi wybrzeże, za którym tęsknię. 

— Widać stamtąd rzekę? — dopytała. Uznała, że skoro wspomina mu się morze, to może obserwuje z dala wijące się pasmo wody, od którego to właśnie się oddalali.

— Nie. Czuję się jednak tam tak dobrze jak wtedy, gdy rozpościerało się przede mną morze. 

Słowa, którymi nakarmił Enriquetę, sam też połknął. Nasycił spragnione nadmorskiego widoku serce. Gdyby się nim kierował, zapewne nigdy nie opuściłby Asturii i do dziś pracował ciężko w porcie. Usłuchał więc rozumu i wyruszył do Madrytu. W tamtej chwili zatarła mu się granica między sercem a rozsądkiem. Nie wiedział, której części siebie posłuchał. Chwycił dłoń Enriquety i pociągnął ją za sobą. 

Głosy rozochoconych młodzieńców i panien cichły z każdym ich krokiem. Oboje milczeli, choć jeszcze przed chwilą ich usta się nie zamykały, bo wciąż wyślizgiwały się z nich kolejne pytania, odpowiedzi albo stwierdzenia, gdy to przechadzali się beztrosko przy rzece. Zniknęła rzeka, pojawił się za to oleander. Rósł samotnie wśród traw. Wznosił się na łagodnym zboczu, tam, gdzie ziemia nagle się piętrzyła, jakby unosiła się dumą. 

— Szkicujesz tutaj? — Spojrzała w dół, gdzie czekała na nią odpowiedź na bezsensowne pytanie, które nierozważnie zadała. Pod kamieniem wielkości zaciśniętej pięści znajdowała się kartka.  Enriqueta odrzuciła spory odłamek przyciskający do trawiastego podłoża szkic. Przyjrzała się rysunkowi. 

— Ach, to nic wielkiego — odparł zawstydzony. Zacisnął palce na rogu świstka i delikatnie próbował go wysunąć z ręki Enriquety. — Proszę na to nie patrzeć. 

— I kto tu jest przesadnie skromny? — Spojrzała na niego spod ukosa. Oddała mu jego pracę. — Jest pan bardzo utalentowany.  

— Głupstwa...

Winny ródOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz