Rozdział 24

2.2K 221 8
                                    

☀ Morgan ☀

Przebywanie w tak wielkim domu napawa mnie jakimś dziwacznym strachem.

Cholera, to nie tak, że jestem niewdzięczna. Przecież jest wielki, a na dodatek tak piękny i prawie wszystko w nim wciąż pachnie nowością. To prawdziwa rezydencja marzeń, która zawiera także mało istotne elementy, o których wspominałam w niezobowiązujących rozmowach ze Stephenem. Jest spory ogród, w którym można zaaranżować przestrzeń dla dziecka i jest także taras, który obecnie stoi pusty. Szerokie okna w kuchni mają widok na ozdobne drzewa, a w salonie jest kominek. To naprawdę piękne miejsce.

Ale ja nie jestem przyzwyczajona do czegoś takiego. Nie miałam w swoim życiu miejsca, które byłoby dla mnie ostoją i ochroną przed światem. Tułałam się od dnia narodzin. Może dlatego tak mocno bałam się perspektywy tego osiedlenia w jakimś miejscu gdzieś na zawsze. Kojarzyłam słowo „dom" ze strachem i niepewnością, a skoro lada moment miałam być matką, musiałam to zmienić.

Strach.

Myślałam, że znam jego gorzki smak, ale byłam w cholernym błędzie. Życie ze Stephenem w jego lofice to był co najwyżej dreszczyk emocji w porównaniu do tego, co dręczy mnie obecnie. Czuję się jak duch, który błądzi po tych pustych pomieszczeniach bez celu, a do szczytu dramatyzmu brakuje mi chyba tylko dzwoniących łańcuchów wokół nadgarstków i kostek. Dlatego po jakimś czasie w końcu biorę się w garść.

Zamawiam nowe meble, opłacając ją kartą, którą dla mnie przysłał.

Kupuję jakieś dodatki i bzdety. Ramki, w które kiedyś włoży się zdjęcia, a teraz stoją samotnie gdzieś na półkach. W końcu kierowana odwagą wybieram też jedne śpioszki w bardzo neutralnym kolorze, bo przecież nadal nie znam płci dziecka. To ubranko staje się moim przypomnieniem.

I tak mijają dwa tygodnie.

Czternaście dni samotności, strachu i prawdziwej udręki, aż w końcu dzieje się coś niespodziewanego. Coś, czego się nie spodziewam, dlatego podskakuję ze strachu, gdy błoga cisza przechodzi w zapomnienie.

Dzwoni domofon.

Kto do cholery miałby mnie odwiedzić, skoro nikt nie zna adresu?

Po jakimś czasie cichnie.

A później dzwoni jeszcze raz. Dosłownie jakby wiedział, że kryję się gdzieś tam po drugiej stronie tego wielkiego muru. Każdy mój krok jest podszyty nerwami, chociaż przecież doskonale wiem, że ktokolwiek to jest, nie może mnie widzieć.

Jesteś bezpieczna

— Nic ci nie grozi, Moe — mówię sama do siebie uspokajającym głosem. — To tylko cholerny domofon.

Wtedy w końcu zaglądam w podgląd z kamery i prawie dostaję zawału. Przy bramie stoi młody mężczyzna, może dwudziestoparoletni z modnie zaczesanymi włosami, ubrany całkiem elegancko. Wygląda po prostu porządnie, ale to nie ten fakt zwraca moją największą uwagę. To jego jasne oczy, które nawet na podglądzie pełnym pikseli są niesamowicie wyraziste. Znam to spojrzenie. Widziałam je tyle razy w swoim życiu, że nie mogłabym ich pomylić z żadnymi innymi, ale to złudne. Ten mężczyzna z pewnością nie jest Stephenem, ale do cholery, wygląda praktycznie jak jego bliźniak. No, nieznacznie młodsza wersja.

— T-tak? — pytam niepewnie, naciskając przycisk.

Wygląda na zaskoczonego, że jednak się odezwałam. Jego dłonie od razu wędrują we włosy w geście, który po raz kolejny wbija mi sztylet prosto w serce. Ogrom emocji praktycznie mnie zmiata, gdy patrzę na kogoś, kto dla mnie jest jak duch. Zjawa, która przyszła przypominać mi o straconym uczuciu.

Władca piekieł (LA Tales #2) I ZAKOŃCZONAOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz