Rozdział 21

65 3 21
                                    

Z samego rana Harry poszedł na plebanię do proboszcza poinformować go, że znalazł sobie mieszkanie. Właśnie wychodził.
- Zaczekaj, wczoraj przyszedł do Ciebie list.

Blondyn pożegnał się i usiadł na przykościelnej ławce. Zaczął czytać korespondencję.

Drogi przyjacielu,

Niestety, jak zwykle miałaś rację. Żałuję, że Cię nie posłuchałem i wróciłem do Anglii.
Normalnie, tak jak zawsze, po powrocie przyszedłem złożyć królowej Marii raport. W zamku trwały przygotowania do przeprowadzki do letniego pałacu, więc tradycyjnie, większość rzeczy wyniesiona, połowa służby czeka w drugim zamku. Wszędzie pusto aż tu nagle, do małego saloniku, w którym byłem sam, z korytarza dla służby wybiega moja Wiktoria i rzuca mi się w ramiona. Wtedy nikogo nie było, ale po kilku sekundach zza ściany wyłoniła się królowa i jeszcze tego samego dnia miałem rozprawę za znieważenie książęcego wizerunku.
Ja ją tylko przytuliłem! Dopiero by było jakby nas w łóżku przyłapali. Teraz wiem, że dla pary królewskiej od początku nic nie znaczyłem. Zwykły chłopak z małego miasta. Zbyt biedny, żeby zyskać w ich oczach. Od dzisiaj nienawidzę wszelkiej władzy i nie mogę dowodzić naszą organizacją. Dlatego wszelkie moje obowiązki z nią związane przejmujesz ty. Ja i tak nawet bym nie mógł, gdyż właśnie jestem w drodze na australijski Przylądek Udręki. Nie no, żartowałem. Kontynent ten sam, ale region inny, bliżej stolicy. Jadę do więzienia Cockatoo Islands. Mam wyrok dożywocia, więc chyba się więcej nie zobaczymy.

Pozdrawiam
Philippe

Po przeczytaniu listu Harry postanowił za wszelką cenę odbić przyjaciela, ale teraz musiał wstąpić do restauracji wziąść na wynos jakąś zupę, bo jego ukochana stwierdziła, że nie zdąży przygotować obiadu przed odjazdem pociągu Jacka i Rose, a głodnych na dworzec ich nie puści.
- Macie jakieś dobre zupy na składzie? - spytał wchodząc do środka.
- Mamy taka wyśmienitą, z jajkami.
- To poproszę jeden słoik.
Kupił, jednak do domu i tak się spóźnił, bo przyjaciele już wyjechali.

***

Po dziesięciu godzinach jazdy wysiedli na dworcu w Waszyngtonie, gdzie od razu podeszła do nich Cressida w towarzystwie służki trzymającej parasol nad głową pani domu.
- Witajcie, jestem Cressida - przywitali się, ściskając sobie dłonie. - Poznałam was, bo mój mąż wyraźnie powiedział: Szukaj ciemnorudych pukli i buntowniczych oczu. Inaczej bym was nie znalazła. Swoją drogą, piękne masz te włosy - stwierdziła przejeżdżając dłonią po kilku kedziorkach swojego gościa. - Zapraszam was do meleksa.

Jazda trwała godzinę, ponieważ panowały straszne korki. Rose dotarła z Jackiem pod posiadłość kuzyna Gedeona. Z końca ulicy widoczna była biała posiadłość niby pałac prezydencki choć w rzeczywistości był własnością jedynie senatora. Na drugi w oczy rzucał się piękny ogród i podjazd pod same drzwi.
- Witaj, kuzynko - w progu przywitał ich Gedeon z wyglądu podobny do Cala, ale miał zarost i inna fryzurę i był o kilka lat starszy. - Kto to jest? - nietaktownie wskazał palcem Jacka.
- Mój chłopak.
- Zwykły robotnik! Jakby bogatych szlachciców w Anglii brakowało. Zapewnił by Ci taki byt i pilnował byś była mu bezgranicznie posłuszna i zawsze zgadzała się z jego zdaniem.
- Tak, tylko że przez takiego jednego szlachcica twoja kuzynka o mało nie popełniła samobójstwa, więc może trochę szacunku, bo wcale najlepszą klasą społeczną nie jesteście - po jego wypowiedzi zapadła głucha cisza, którą przerwała ochmistrzyni gospodarzy z jakąś sprawą do nich.
- Miałeś nikomu o tym nie mówić - wysyczała Rose.
- Wybacz, ale na samą myśl o tym, że jakiś nadęty bufon miałby Cię traktować jak ozdobę czy jakiegoś ptaszka w klatce coś mnie trafia.
- Mimo to dziękuję, że się za mną wstawiłeś.

***

Po oprowadzeniu ich po domu, Jack stał na tarasie paląc papierosa. Był obrócony tyłem, gdy podszedł do niego Gedeon. Brunet usiadł przy stoliku ze szklanką wody w dłoni.
- Wiesz, masz w sobie potencjał na mądrego człowieka.. i odważnego. Takich ludzi brakuje w parlamencie. Też chciałbym taki być.
- Nie rozumiem, najpierw mnie nie szanujesz, a teraz chwalisz. Skąd ta zmiana?
- Zaimponowałeś mi tym jak stanąłeś w obronie Rose. Widać, że naprawdę ją kochasz. Jesteście już narzeczeństwem?
- Jeszcze nie.
- To za czym ty czekasz? W razie czego mogę Ci pokazać ciekawe miejsca w Waszyngtonie.
- Dzięki za propozycję. Panie Brown, czyli w razie czego mam pana błogosławieństwo?
- Tak i możesz mi mówić po imieniu.
- Dziękuję. Na pewno chcę ją  poprosić o rękę gdzieś na łonie natury.
- No to co, jutro objeżdżamy wszystkie parki w mieście?
- Tak możemy zabrać też dziewczyny.
- Postanowione - pożegnali się uściskiem dłoni i jako przyjaciele odeszli do swoich sypialni.

Następnego dnia zaraz po śniadaniu całą czwórką wyjechali obejrzeć otrzymane w spadku przez gospodarzy działki znajdujące się właśnie w okolicy Waszyngtonu, jedynie pare kilometrów dalej. Po godzinie jazdy podróżnym ukazał się średniej wielkości domek ze spadzistym dachem otoczony sadem i wilgotną trawą.
- Jak tu pięknie - zachwycała się Rose.
- Rzeczywiście, całkiem urokliwie - z grzeczności dodała Cressida bez większego entuzjazmu bowiem wolała mieszkać w mieście. Na wsi nie miała tylu rozrywek.
Jack zauważając radość dziewczyny, podszedł do Gedeona.
- Chyba znalazłem idealne miejsce na oświadczyny.

Kto chce prezent na dzień dziecka?

Titanic: Dopłyniemy do brzegu?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz