Rozdział 12

99 3 29
                                    

Panna, której rejs statkiem bezpowrotnie odmienił życie, spacerowała po nowojorskim bulwarze w towarzystwie ukochanego. Choć właściwie nie był to wcale spacer, tylko usilną próba znalezienia mieszkania. Rose bardzo często zapominała, że teraz jest wieśniaczką i non stop zaczepiała dobrze ubranych przechodniów.
- ...Ale na pewno nie znalazłoby się dla nas miejsce?
- Idź precz kobieto. Nie. Jeszcze nie oszalałem, żeby przyjmować prostaków do domu.
Z oburzenia Rose tupnęła nogą, kiedy kolejny jegomość zaczepiony na ulicy odesłał ją z kwitkiem.
- Zachowują się jakbyśmy byli cieniami na ulicy. - Stwierdziła, kiedy mała dziewczynka pociągnęła jakąś hrabinę za spódnice prosząc o trochę pieniędzy. Kobieta wyszarpnęła materiał i wezwała swojego towarzysza, który tak nakrzyczał na biedne dziecko, że się popłakało na ulicy. Hrabina odwróciła się do zdarzenia plecami i udawała, że dziewczynki nie ma.
- Rose myślę, że nikt z twojego świata nie przyjmie nas pod swój dach.
- A Molly Brown?
- Nawet, jeśli tak, to u niej przecież bywać od czasu do czasu twoja matka.
- Zastanów się, czy mamy inne wyjście? Molly jest na razie dla nas najkorzystniejszą opcją.
- Dobrze, ale obiecaj mi, że to rozwiązanie tymczasowe.
- Obiecuje.

***

Po czterdziestominutowym
spacerze jedną z nowojorskich alejek parkowych znaleźli się przed pięknym domem z czerwonymi drzwiami. Rose zapukała w nie heblowane drewno z małym łukowatym okienkiem u góry.

Drzwi otworzył im lokaj z posępną miną.
- Molly, to ja Rose! Jesteś w domu? - Bezceremonialnie krzyknęła rudowłosa.
- Obawiam się, że nikt panience nie odpowie. Proszę stąd iść.
W chwili, gdy odwracali się do wyjścia, starsza kobieta wybiegła na próg.
- Rose! To naprawdę ty? Wejdźcie kochani, wejdźcie. - Teatralnym gestem zaprosiła parę do środka.

- Myślałam, że nie żyjesz. - Oznajmiła, kiedy usiedli przy stole.
- Chcieliśmy, żeby wszyscy tak sądzili, a w szczególności matka.
- Dlaczego?
Dwudziestolatka głośno wciągnęła nosem powietrze.
- Ciociu Molly, to jest Jack Dawson, no i my... my się kochamy. - Odrobinę wyżej, ponad stół uniosła ich złączone, mocno ściśnięte dłonie. Kochana cioteczka gwałtownie wytrzeszczyła oczy aż mogły ją zaboleć spojówki. Zachowywała się, jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z obecności blondyna w jej domu, więc pewnie w rzeczywistości tak było, gdyż kuzynka niedoszłej teściowej Caledona Hockleya jest bardzo szczerą osobą.
- Czyli mam w ogóle nie mówić Ruth?
- Najlepiej wcale. Właśnie przyszliśmy do ciebie z prośbą. Czy ciocia pozwoli nam się tutaj zatrzymać na kilka dni?
- Nie powinnam okłamywać rodziny ani ukrywać Cię przed narzeczonym. Mimo wszystko, jednak nie powinno się stawać na drodze miłości. Chyba pozwolę wam korzystać z jednej sypialni na piętrze jak długo będziecie chcieli.
- Dziękujemy!
- Będziemy niezwykle zobowiązani pani Brown.
- Tylko od czasu do czasu może tu wpadać moja kuzynka, matka Rose, więc będziecie musieli się chować gdzieś przed nią.
- To da się zrobić. - Młody kawaler uśmiechnął się szelmowsko.
- Świetnie to przygotuję kolację.

💠💠💠

Harry piątkowy wieczór spędził śpiąc na ławce pod kościołem oświetlonej przez uliczną lampę, zamontowaną na murze świątyni. W ciągu dnia zaś kręcił się po parkach. Uwielbiał je za to, że dzięki obecności klimatu umiarkowanego, mógł sobie wyobrażać, że jest w Anglii, w domu. W obu miejscach natura wyglądała podobnie, z tą różnicą, że tutaj było mniej deszczowo. Rodowity Brytyjczyk zasiedział się nieco, zauroczony nocną akustyką ogromnego skweru i wrócił pod ławkę, którą podświadomie zaczął nazywać swoją. Wyłożył się na drewnie jak długi, wcześniej kładąc sobie walizkę, z którą nigdy się nie rozstawał, pod głowę.

Spał tak długo, że przegapił dwie poranne msze, zbudził się dopiero, gdy mężczyzna w sułtannie zaczął go szturchać. Był nim ksiądz z krótko przystrzyżonymi
orzechowymi włosami.
- Nie masz gdzie się podziać?
- Nie bardzo wiem, gdzie pójść.
- To może pójdziesz ze mną na plebanię i razem z kościelnym zjemy obiad.
Harry właśnie boleśnie przypomniał sobie, że nie jadł od wizyty u sióstr Chessman, czyli prawie trzydziestu godzin.
- Z miłą chęcią.

Na obiad tęga kucharka Cecylia zaserwowała pieczeń i przepyszny sos, a także pieczywo z masłem czosnkowym oraz owoce.
- Jeszcze niegdy nie jadłem tak dobrego masła! - Gość pochwalił kucharkę, która ciemne, kręcone pasma poprzetykane siwymi wstawkami związała w byle jaki kucyk, by pukle nie wpadły do sosu.
- To pewnie zasługa czosnku. - Odparła skromnie poprawiając okrągłe okulary.
- Właściwie ...Harry, mamy na piętrze pare wolnych pokoi. Ty jesteś przyzwoitym człowiekiem, więc wydaje mi się, że mógłbyś się tu zatrzymać.
- Bardzo chętnie skorzystam z księdza propozycji.
- To świetnie, bo czasem zdarza mu się narzekać na brak towarzystwa. - Stwierdził kościelny o imieniu James. Były to jego pierwsze słowa przy posiłku, który właśnie dobiegał końca, nie licząc zwykłego przedstawienia się.
- W takim razie zapraszam na górę. - Odparł nieco zirytowany wyzwaniem przyjaciela. Nie chciał przed świeżo poznanym człowiekiem stawać w niekorzystnym dla niego świetle.
Jednak po zakończeniu rozmowy wszyscy zaczęli się wspinać w górę po schodach.

Witam, parę informacji :
na tą chwilę rezygnuje z perspektywy Fabrizo i Isy (za dużo tego), ale mogę zdradzić, że najprawdopodobniej pojawią się jeszcze w tej historii. Ewentualnie ich perspektywę mogę wstawić w jakimś dodatku.

Swoją drogą, chcę się pochwalić, że dzisiaj szłam na drugą lekcję, która i tak była luźna i zaraz po szóstej kończyliśmy (w rezultacie miałam tylko cztery, bo luźnej nie liczę), a normalnie miałabym osiem.

Pa, pa 👋

Titanic: Dopłyniemy do brzegu?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz