Rozdział 32

41 5 32
                                    

Do góry mapa Azji z 1884 roku, która przyda się w dzisiejszym rozdziale. Ja wiem, że to prawie trzydzieści lat różnicy od czasów, w których dzieje się nasza akcja, ale tylko taką udało mi się znaleźć.

W jeden z ostatnich sierpniowych poranków, gdy Philippe zdążył już wrócić z Harrym do Stanów, siedzieli na tarasie w Nowym Jorku czytając światową prasę.

- Harry, ślub się szykuje.

- Kogo niby?

- Wiktorii, oczywiście i jakiegoś człowieka, który w imieniu jego ojca sprawuje władzę w Koloni Indyjskiej.

- Chyba nie chcę wiedzieć po co mi to mówisz.

- Będę musiał Cię opuścić - odłożył gazetę na stolik - najpewniej na zawsze.

- Co?! Dlaczego?

- Wiem, że ona go nie kocha i nie pozwolę jej usidlić. Nie dopuszczę do tego ślubu.

- Dopiero uciekłeś z więzienia. Nawet bez tego co chcesz zrobić mają podstawy, by wsadzić Ci kulkę w łeb. Zastanów się czy chcesz tak ryzykować.

- Nie rozumiesz, że to ostatnia szansa, by mogła nazywać się moją. Nie mogę jej zaprzepaścić.

- Kiedy wyjeżdżasz?

Philippe wstał od stołu i zasunął krzesło.

- Niezwłocznie.

***

27 września, 1912

Natychmiast po wyjściu z portu Philippe pognał do swojego znajomego, z którym wcześniej dzielił cele. Sławnego Maharadży.

Rozmawiał z nim po arabsku. Znał ten język dzięki Konstantemu Cheney'owi, który kiedyś dowodził AMO. Chłopak zawsze przypominał mu jak ważne są dobre stosunki z Arabami.
Przydało mu się to dopiero po kilku latach, jednak w sytuacji tak ważnej, że się opłaciło.

- Nie mogę uwierzyć, że jesteś tak lekkomyślny. Miesiąc temu siedziałeś w Australii, a teraz znowu chcesz się narażać.

- Nie zmienię zdania. Już tu przyjechałem.

- Wiedziałem, że jesteś głupi, ale, żeby aż tak.

- Krótka piłka. Pomożesz mi czy nie?

- Ja nie, ale moja ekipa powinna się zgodzić. O ile masz czym zapłacić.

- Spokojnie, tym nie musisz się martwić. Tylko ich przyprowadź.

Godzinę później, gdy Philippe wyszedł spod prysznica, przez okna nieposiadające szyb, do domu Maharadży wskoczyło sześciu wojowników. Wszyscy mieli zakręconego wąsa, czarne ubrania i turban na głowie. Nie trzeba było wiele czekać by przystąpili do negocjacji.

- To czego od nas chcecie? - ich przywódca, Ahmed zasiadł z nimi do stołu. Reszta jego kompanii w tym czasie poiła konie.

- Jak dobrze znacie te tereny? - spytał w połowie Anglik w połowie Francuz.

- Doskonale - Ahmed rozłożył się wygodniej na krześle i skrzyżował ręce na piersi. - Zawód plądrownika zobowiązuje.

- Dali byście radę przeszkodzić w królewskim weselu? - tym razem gospadarz zabrał głos.

- Pewnie - na raz wypił całą szklankę whisky. - Będzie zabawa.

- Chodzi o to, żeby panna młoda nie dojechała na wesele. Musimy ją odbić i.. być może będzie trzeba kogoś zabić.

Wysunął z pochwy połyskujący srebrem nóż .
- Mamy wprawę.

Philippe wyłożył na stół wielką, brązową sakwę monet.

- Tyle wystarczy?

***

Trzy dni później czekali w Turcji na weselny korowód rozstawieni przy brzegu Eufratu. Oczywiście, niezwykle ciężko było Philippe zaufać tym obcym ludziom. Ewidentnie, gwiazda, pod którą żyli miała niezwykle ciemny odcień.

Gdyby ktoś teraz przeanalizował całe życie blondyna, z pewnością by się przeraził. Chłopak o ciekawej przeszłości i pochodzeniu, gotowy nieść dobro, tam gdzie go nie ma, teraz spiskuje z bandą rzezimieszków. Wcześniej rozsądny i odpowiedzialny młodzieniec teraz zupełnie lekkomyślny, słuchający jedynie potrzeb własnego serca. Zdolny zaprzepaścić wszystko, co zrobili dla niego przyjaciele. Aż żal patrzeć co miłość robi z człowiekiem.

W samo południe nadjechał konwój królewski. Wtedy jeden z szajki wyszedł na drogę i zatrzymał powozy, mówiąc, że jest remont drogi. Skierował dwie pierwsze karety na pustynny trakt, reszcie pozwalając jechać wyznaczoną wcześniej trasą. Wielu członków tej eskapady, zaczęło się zastanawiać nad zaistniałą sytuacją. Dlatego Arabowie wraz z Philippem mieli bardzo niewiele czasu na przeprowadzenie całej akcji.

Trzymając się lin zwisających niczym liany w dżungli, zeskoczyli z drzew na strażników siedzących i stojących na dachu oraz błotnikach. Zepchnęli ich z pędzącego pojazdu, zanim stangret zdołał zwolnić lub chociażby się zatrzymać.

Oczywiście, było pare trupów ludzi, którzy jedynie wykonywali swoją pracę. Udało się jednak zabrać stamtąd księżniczkę Wiktorię, przyprawiając panującą królową o atak serca.

Zdążyli szybko oddalić się z miejsca zdarzenia jeszcze zanim przybyli poddani królowej.

- Masz jakiś pomysł, co z nią zrobić? - Ahmed wskazał głową na zemdloną Wiktorię, którą Philippe zabrał na swojego wielbłąda, chociaż sam jeszcze za bardzo nie potrafił na nim jeździć. Nie chciał jednak obciążać tym obowiązkiem szajkę. Dość już dla niego zrobili.

- Znali byście jakieś bezpieczne miejsce, w którym mogliśmy się ukryć? - pytał z nadzieją. - Przynajmniej na jakiś czas.

Chwilę naradzali się po czym stwierdzili jednogłośnie:

- Wahat amna (arab. "Bezpieczna oaza").

***

Jakiś czas później szajka wysadziła zakochanych na jedynej plamie zieleni w środku pustyni.

- Jesteś świadomy, że my już tu najprawdopodobniej wcale nie wrócimy? Zostaniesz w tym miejscu na zawsze, bo praktycznie nikt tendy nie przejeżdża.

- O niczym innym nie marzę.

Szybko pożegnali się bez zbędnych czułości. Kiedy zostali sami chłopak zajął się cuceniem.

- Philippe, co się stało? Gdzie jesteśmy? - księżniczka potraktowała go zaskoczonym spojrzeniem błękitnych oczu.

- W miejscu, w którym nikt nas nie rozdzieli i już zawsze będziemy razem.

Tak też było: w cichej krainie, pośród zieleni, nad wodami, o istnieniu których nie wie nikt.

Sami lecz razem, a to było dla nich najważniejsze.

Oto zakończyliśmy wątek Philippe i jego księżczki! Wiem, że potwornie długo mnie nie było i nie mam usprawiedliwienia, ale jeszcze żyję i raz na jakiś czas coś wstawię.

Titanic: Dopłyniemy do brzegu?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz