Rozdział 24

75 2 19
                                    

Drugiego dnia pobytu w stanie Wisconsin z samego rana Rose pojechała, razem z Elizą i Anną, na południe, w stronę indiańskiej wioski. Ciocia Jacka powiedziała jej, że codziennie rano piją tran zrobiony ze specjalnej indiańskiej receptury, który pozostawiał gorzki posmak na języku. Dzięki temu, chociaż przez ich wioskę przeszło już kilkanaście epidemii, rodzina Hawksmith zawsze była w dobrym zdrowiu.

Jednak pech sprawił, że akurat dzisiaj musiał się skończyć, a panie o wschodzie słońca zorganizowały damską eskapadę po trunek chroniący ludzkie zdrowie według tajnego przepisu.

- Mamo, daleko jeszcze? - Anna po godzinie jazdy w niewygodnym powozie, zaczęła się niecierpliwić.  Rose również nie mogła już wytrzymać, nie tylko z uwagi na niewygodę, wszechobecne zimno też dokuczało podróżnym.
- Zaraz za tymi drzewami.
- Tam, gdzie ten dym? - kontynuowała pytania córka.
- Matko przenajświętsza! Tam się coś stało. Pewnie są ranni, musimy im pomóc!
Ciotka Elizą pognała konie na złamanie karku, a przyszła panna Dawnson musiała przytrzymywać chustę związaną na włosach.

Po dotarciu na miejsce, kobiety zamiast standardowej wioski Indian pełnej białych namiotów, ujrzały panikę w ciemnych oczach ludzi, popiół, płomienie i zgliszcza na dawnym polu namiotowym.
- Isma! Co się stało?
- Oh, Elizo, pomóż, błagam.

Tym sposobem starsze kobiety pomagały mężczyznom nosić wiadra, a młodsze wspólnie wyprowadzały poszkodowanych.

Po ugaszeniu ognia Eliza wzięła Ismę,
Indiankę z dwoma warkoczami, za ręce i usiadły na lekko przysmalonej trawie w towarzystwie Anny i Rose.
- Opowiedz mi co się stało.
- Chciwi biznesmeni twierdzili, że na naszej ziemii są złoża diamentów, chociaż to nie prawda - pociągnęła nosem. - Podpalili naszą wioskę dla fałszywej plotki.

Rose czując ogromny ból w sercu, nie mogła dłużej wytrzymać w towarzystwie Ismy. Miała wrażenie, że to wszystko stało się z jej winy. To ludzie z jej klasy społecznej podpaliła wioskę Ismy. Ludzie, z którymi żyła w kręgach towarzyskich podjęli taką zbrodnię. Sama znała dwóch konkwistadorów: Stefano i Roberto. Oboje mieli jechać do Ameryki. Co jeśli to właśnie oni zniszczyli Indianom dom? Osoby, które znała? Targana przygnębiającymi myślami odeszła w stronę lasu. Nie zauważyła gdy po paru minutach podeszła do niej Anna i przytuliła od tyłu.
- To nie jest twoja wina.
- W takim razie dlaczego czuję inaczej? Nie wiem. Nie znam się na uczuciach.  Może w twoim życiu wydarzyło się coś co sprawił, że teraz tak uważasz.
- Może toksyczne wychowanie?
- Na pewno nie. Jesteś miła i sympatyczna, więc to nie to.
- Ale chyba tylko ja z mojego dawnego otoczenia potrafię dostrzec cierpienie prawdziwie pokrzywdzonych. Cała reszta lamentuje nad zniszczonym kapeluszem albo zmniejszoną fortuną. Fortuną! A robotnikom zabiera się nawet całe pensje! To niesprawiedliwe.
- Z takim podejściem nie możesz być winna temu wszystkiemu. Nikt Cię o nic nie oskarża, jedynie Ty samą siebie, więc proszę, przestań już i wróć do nas.
Łzy wzruszenia napłynęły do oczu dziewczyny, która posłusznie podążyła za nową przyjaciółką.

- Ismo, jeśli czegoś potrzebujecie dajcie znać z chęcią wam pomogę. Jack pewnie też będzie chętny.
- W imieniu plemienia, bardzo dziękuję - z wdzięcznością skineła głową.

***

Już następnego dnia Jack pomagał w odbudowie domów.  Rano, gdy przyjechał był mocno zdziwiony.  Od dziecka myślał, że Indianie mieszkają w namiotach, a ujrzał zniszczone, ale drewniane, chaty. Od razu jak wysiadł dostał zadanie odrywania  ze świeżo pociętych belek kory specjalnymi narzędziami.

W południe, po czterech godzinach pracy, schował się między pniami i smakował wodę w butelce  po winie, którą zabrał że sobą na spacer z kuzynem i wujem Gideonem, do górskiego potoku i wziął do nowej pracy, następnego dnia. Kiedy odpoczywał, podszedł do niego jeden z mieszkańców z propozycją czy nie chciałby się nauczyć polować w tradycyjny indiański sposób, czyli z użyciem łuku i strzał.

Jack uznał to za miłe urozmaicenie dnia i poświęcił resztę swojej przerwy na ćwiczenie pozycji strzeleckiej i wbijania strzały  idealnie na środku cięciwy.
- Lekki rozkrok, bokiem do linii strzału, rozwarte ramiona, otwarta klatka piersiowa  - instruował Indianin. - Szerzej ją otwórz!  Co gorset masz pod spodem, że nie możesz? Powiem tak - w końcu się uspokoił - no nie wyglądasz, jakbyś coś pod tą koszulą miał, ale co ja tam wiem.
- Żartuje pan sobie ze mnie - tym stwierdzeniem próbował ukryć zdziwienie.  Nie sądził, że tutejsi Indianie są tak integralną częścią społeczności.
- Nie rób takiej miny. Tak, wiem co to gorset, choć u nas się ich nie  nosi. Tylko utrudnienia kobietom pracę, a ile się trzeba przy nim przy seksie naszarpać. Brak słów, po prostu. Ale wracając do strzelenia, musisz wziąść się pod uwagę podmuch wiatru i nie celujesz w środek tarczy tylko w prawo, bo wiatr wieje ze wschodu.

Młody Dawson posłuchał wskazówek i trafił w sam środek.
- Dobrze, teraz w tamtego zająca. Tylko z klęku. Musisz być na równym poziomie ze zwierzyną.

Jack wymierzył strzał i  ustrzelił obiad.
- Masz talent do tego. Jeszcze pare dni i  będziesz umiał polować nawet w nocy.
- Dziękuję panu.

Ja was bardzo solennie, kochani moi za brak rozdziału przepraszam. Nie chciało mi się.

Titanic: Dopłyniemy do brzegu?Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz