Rozdział 3

843 52 27
                                    

Był już późny zmierzch, gdy pędziłam przez opustoszałe pola z których jeszcze nie wylęgły się rośliny. Zamarznięta gleba umykała pod kopytami wierzchowca. Chociaż nie było tu żadnych wysokich traw ani zboża słyszałam szepty. Muskały moje nerwy, owijały się wokół głowy i wymawiały jakieś słowa. 

Z burzowej chmury przysłaniającej niebo spadały zimne i rzadkie krople deszczu. Wpadały mi za kołnierz powodując nieznośne dreszcze. Czułam się jak w jakimś letargu, otoczona tymi dźwiękami. Wiejący, chłodny wiatr. Stukot kopyt i parskanie konia. Deszcz wybijający na moim płaszczu niespokojny rytm. Wszystko łączyło się w jedną wielką melodię, która mnie usypiała.

Popędziłam konia. Muszę się skupić by przyjechać równo wraz z resztą Korpusu Zwiadowczego. Jeśli mi się nie uda to nie będę miała gdzie się schronić, a powrót na ulice będzie oznaczał moją pewną śmierć. KRZYK tylko na chwilę zgubił mój trop, więc muszę schować się w najmniej przewidywalnym miejscu. Nikt nigdy nie widzi Zwiadowców - tylko chmarę zielonych płaszczy z nadrukiem skrzydeł wolności. Najlepiej stać się jednym ze stojących w szeregu żołnierzy. 

Po niecałych trzydziestu minutach podróży dotarłam do bazy Korpusu Zwiadowczego. Duży budynek z nieco niezadbanym dziedzińcem, który przez późny wieczór i zacinający, nieprzyjemny deszcz wyglądał posępnie. Żołnierze powoli i leniwie rozładowywali wozy lub odchodzili w ciszy na spoczynek. 

Nie byłam żadnym dziwnym widokiem, gdy skierowałam się na koniu do stajni gdzie krzątało się kilku nieco nieobecnych kadetów. Otuliłam się mocniej płaszczem by nie było widać pod nim moich charakterystycznych ochraniaczy i kamizelki kuloodpornej. Muszę zdobyć ukradkiem jakiś mundur, nie mogę chodzić po bazie w specjalnych rzeczach przystosowanych do walki z ludźmi. 

Szybko zsiadłam z wierzchowca. Byłam przemoczona, ubrania się do mnie nieprzyjemnie lepiły. Spojrzałam na jednego chłopaka. Jak zwykle musiałam do tego zadrzeć głowę. Nie lubiłam swojego wzrostu.

-Rozsiodłaj mojego konia. Mam pilną sprawę do generała Erwina. - odparłam zimno, wciskając zwiadowcy uzdę do ręki. Kadet był na tylko nieprzytomny, że nawet nie zwrócił na mnie specjalnej uwagi i zajął się wykonywaniem polecenia. Wyprawa najwidoczniej osłabiła wszystkich żołnierzy. Warto  zapamiętać, że gdybym chciała kogoś unieszkodliwić to zaraz po powrocie za mur. Wtedy wszyscy są bezbronni jak dzieci. 

Wyszłam ze stajni spokojnym krokiem na dziedziniec. Chociaż trzymałam się zdecydowanie lepiej od reszty zwiadowców, których większość już rozeszła się do swoich pokoi, to czułam jak ciężar ostatnich dwóch tygodni przygniótł całe moje ciało. Mimo to myślałam jeszcze w miarę jasno i wiedziałam co chcę zrobić. Mam zadanie do wykonania. 

Zebrałam resztki energii i spojrzałam do góry, gdzie znajdowało się okno do gabinetu Erwina Smitha. Znajdowało się na drugim piętrze - czyli koło pięciu metrów w zwyż. Nie wyglądało żeby paliło się tam światło, więc zapewne dowódcy jeszcze nie było. Lekko się cofnęłam i głęboko odetchnęłam. Rozejrzałam się uważnie dookoła. Nikogo nie było, a dodatkowo mrok deszczowego wieczora mnie ochraniał.

Napięłam mięśnie i pobiegłam w stronę ściany. Wbiegłam na nią, odbijając się od niej kilka razy do góry. Na parapecie okna - umieszczonego na pierwszym piętrze, odbiłam się z całych sił i zahaczyłam rękoma o parapet. Głęboko oddychałam. Moje mięśnie drżały, nie chcąc już dłużej współpracować.

Poczułam jak opuszcza mnie cała energia i moje palce powoli ześlizgują się z parapetu, który już i tak niebezpiecznie trzeszczał. Nie, nie, nie. Muszę dostarczyć ten dokument. Jeżeli teraz tego nie zrobię to wyjdzie na jaw, że nie jestem Zwiadowcą i skończę na stryczku lub gorzej. Nie mogę się poddać w momencie w którym już prawie wygrałam.

Monotonia || Levi Ackerman x OC (KOREKTA)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz