-Kannai... - mruknęłam, gładząc swoją protezą metalową, srebrną włócznię, którą wykonano mi na zamówienie. Siedziałam z mężczyzną na jednej z ławek, obok naszego miejsca treningowego - które znajdowało się w naszym ogromnym ogrodzie, skąd można było dostrzec wysokie szczyty górskie.
Przez dwa lata zdążyłam już prawie w pełni zmienić swój styl walki, czym samym nauczyłam się również w całości posługiwać się i wykorzystywać swoje zmysły. Moje wyniki były nadludzkie, określane jako Boskie. Dołączając do tego moją nadprogramową siłę i modliszkowe ostrze z protezy, oraz specjalne właściwości nowej broni dawano mi porównywalną siłę zniszczenia co samemu Tytanowi Kolosalnemu. Określano mnie już we wszystkich wojskowych służbach w naszym Halikar jako Boga Wojny i Zimową Śmierć.
Osobiście nie za wiele mnie już możliwość walki i stoczenia bitw obchodziła. Owszem, cieszyłam się, że nareszcie udało mi się wspiąć na wyżyny swoich możliwości, dzięki czemu mogłam lepiej poznać samą siebie i umiejętności Usherów - ale nie widziałam aktualnie żadnej przyszłości w której miałabym użyć swojej potęgi.
-Jak idzie odbudowa portu? - zapytałam, tak jak robiłam to co miesiąc. Wiedziałam, że mężczyzna nie lubił odpowiadać mi na to pytanie. Jednak o dziwo tym razem jego kocie oczy spojrzały na mnie ze spokojem, bez widocznego poczucia winy.
-Pół roku przy dobrych wiatrach. - odparł, ale po chwili lekko uśmiechnął się pod nosem. Pogładził swoją dłonią po krótkiej brodzie, zatapiając wzrok w roślinności. Kannai kochał przyrodę całym swoim sercem, zawsze mi powtarzał, że natura jest naszym największym sprzymierzeńcem.
-Ale chyba nie o rejs statkiem dookoła świata ci chodzi. - dodał, na co zmarszczyłam brwi. Kliknęłam odpowiedni guzik na rękojeści włóczni, aż ta schowała swoje ostrze i skróciła się do długości około trzydziestu centymetrów.
-Nie zgrywaj się, doskonale wiesz, że chcę dotrzeć na Paradis. - westchnęłam, przymykając ciężkie powieki. Usłyszałam szelest leśnego runa, a po szybkości kroków doskonale wiedziałam kto czai się w krzakach.
-Rin, wyłaź. - mruknęłam, na co chłopak niezadowolony z powodu przejrzenia jego "codziennego podsłuchiwania" wylazł z gęstwin i usiadł obok mnie. Spojrzałam w jego żółte, radosne tęczówki. Zawsze dodawały mi nieco energii, gdy w nie patrzyłam.
Zauważyłam, że Kannai wymienia się na mój gust nieco zbyt podejrzliwym wzrokiem z Rinem. Chłopak objął mnie ramieniem.
-Za chwilę moje dwudzieste pierwsze urodziny i robię sobie z tej okazji wycieczkę swoim samolotem. - powiedział dumnie. Rin kochał podróżować, zawsze starał się chociaż raz w roku gdzieś wylecieć, a swoje wyprawy sam dokładnie planował. Od wylotu, po nieliczne miejsca gdzie mógł uzupełnić paliwo, punkt docelowy i zabytki do zwiedzenia. Miał do tego talent.
Kilka razy zdarzyło mi się z nim podróżować - miał na własność charakterystyczny samolot, bo dosyć starej daty, ale pod żadnym pozorem wymieniać go nie chciał, ze względu na to, że dostał go na jedenaste urodziny. Maszyna miała dwa miejsca i dwie "pary" skrzydeł. Jedno umiejscowione nad głowami pasażerów, a drugie wychodzące z kadłuba. Sterowało się nim czymś na zasadzie ruchomej gałki i kilkoma guzikami - które głównie służyły do wysuwania podwozia. Nasze państwo było o kilkadziesiąt lat do przodu w dziedzinach chemii i mechaniki od pozostałych krajów, ale mimo to Rin miał ogromny sentyment do tego samolotu, pomijając fakt, że ten nie rzucał się w oczy i pod żadnym aspektem groźnie nie wyglądał. Chłopak tak kochał swoją maszynę, że dbał o nią jak o własne dziecko, dzięki czemu po dziesięciu latach nadal bezbłędnie chodziła.
-Zabierasz się ze mną? - zapytał, na co ciężko westchnęłam. Ostatnio spadło na mnie dużo obowiązków, tonęłam w papierologii i spotkaniach.
CZYTASZ
Monotonia || Levi Ackerman x OC (KOREKTA)
FanfictionWitaj w Czwartym Korpusie, tylko dzięki nam Paradis może zwać się Rajem dla Erdian. To My tuszujemy prawdę - szybko, po cichu i bez wahania. Słodka niewiedza ma swój koszt. Nasi żołnierze ustalają cenę.