Wpis 45

802 41 3
                                    

30.06 Niedziela

Ten dzień był jakąś istną katorgą. Gdy tylko się obudziłam, miałam wrażenie, że leżę na łożu śmierci, przygotowana na pożegnanie z tym światem. Kolana, które wczoraj stłukłam bolały z każdym najmniejszym ruchem, a siniak pod okiem dawał o sobie znać, nawet gdy mrugałam. Moje mięśnie zamieniły się w misie żelki, a głowa bolała mnie, jakby ktoś wepchnął mi do niej przez uszy gniazdo szerszeni. Do tego trzęsłam się jak podczas zimowej wyprawy do spożywczaka w samej koszuli nocnej. Ubrałam dwie bluzy i przykryłam się całą pościelą jaką mam, tylko po to, by dziesięć minut później wykopać ją na bok, umierając z gorąca.

Podniosłam się z łóżka i myślałam, że za moment przewrócę się na dywan. Owinęłam się kołdrą i wyszłam z pokoju. Dokuśtykałam do salonu i jakby tego było mało, potknęłam się o Budynia rozłożonego na środku przejścia. Rodzice siedzieli na kanapie nad jakimiś papierami, zawzięcie ze sobą dyskutując. Stanęłam nad nimi, wydobywając z odmętów gardła słaby zachrypnięty głos, przez co oboje popatrzyli na mnie, jakby ich córkę zastąpiono kosmitką z odległej planety.

- Rany Julek, ale paskudnie wyglądasz – mama odłożyła plik kartek na stolik i stanęła nade mną, przykładając dłoń do mojego czoła.

- Przyszłam się z wami pożegnać. Tato...dbaj o Budynia, pomimo jego wad i ciągłego obsikiwania ci kaloszy. Mamo...to ja zepsułam twoją prostownicę, usiłując wysuszyć sobie koszulkę.

- Nie wygaduj głupot i siadaj. Jesteś cała rozpalona, poszukam jakiś leków – posadziła mnie na kanapie i zniknęła w kuchni.

- Wodę na herbatę można by w ten sposób ugotować – tata dotknął obiema dłońmi mojej twarzy i również wstał – W szufladzie przy oknie powinny być jeszcze tabletki. W razie czego zalecę do apteki – poszedł do mamy, a ja padłam twarzą na poduszkę.

Mama wsadziła mi pod pachę termometr, tata nafaszerował lekami, a Budyń siedział i patrzył na mnie jak na jakiegoś mięczaka ze słabszej rasy. Wróciłam do łóżka i przykryłam się górą koców aż po czubek nosa. Tata nakleił mi na czoło chłodzący plaster i powiedział żebym się przespała to będzie mi lepiej. Budyń zeskoczył z biurka na mój brzuch i zaczął układać się do snu. Westchnęłam załamana na cały głos i zamknęłam oczy. To wszystko przez tę piątkową ulewę. Gdybym wtedy cała nie przemokła to bym nie zachorowała. A teraz ani nie mogłam nigdzie wyjść ani nawet nie miałam siły niczego robić.

Otworzyłam z powrotem oczy. Zerknęłam na ubrania Szymańskiego poskładane na komodzie i zaczęłam się zastanawiać, czy on też leży i umiera z gorączką. Znając moje szczęście to pewnie tylko mnie spotkały takie zaszczyty. Przypomniałam sobie, jak siedzieliśmy tamtej nocy i rozmawialiśmy. Na samo wspomnienie, na mojej twarzy pojawił się uśmiech. Zaraz jednak posmutniałam. Z jednej strony cieszy mnie każda z tych wszystkich sytuacji, a z drugiej czuje wyrzuty sumienia, jakbym robiła coś straszliwego. W dodatku słowa Magdy, że to mój nauczyciel i że tak nie wolno, sprawiają, że czuje się jeszcze gorzej. Jak do tego w ogóle doszło? Dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie to musiał być akurat on? Przecież nie ma nawet opcji, żeby się o tym kiedykolwiek dowiedział. Wolę nawet nie wyobrażać sobie co by pomyślał, gdyby to się stało.

Odwróciłam się na brzuch i przytuliłam Budynia. Wolałam już chyba go nie znosić, niż musieć przeżywać to co teraz... 

Jutro o 18 nowy rozdział 

Poranek o zapachu waty cukrowejOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz