ROZDZIAŁ 4

28 3 0
                                    

MASON

Siedziałem przy stole w jadalni i jedynie dłubałem widelcem w mojej jajecznicy. Ani trochę nie byłem głodny. Nienawidziłem niedzielnych śniadań z rodziną. Po prostu czułem się jak intruz we własnym domu bardziej niż zwykle.

- Podobała ci się msza? – spytał nagle mój ojciec, wyrywając mnie z bolączek, które przeżywałem głęboko w swoim umyśle.

- Mhm – mruknąłem, spoglądając na niego kątem oka.

Pastor John Davis zdążył już się przebrać i obecnie siedział przy stole w czarnych, eleganckich spodniach oraz białej koszuli, która rozchodziła się na jego zaokrąglonych brzuchu.

Nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu.

Na nosie miał swoje okulary korekcyjne, a czarne włosy zaczesał do tyłu. Janette Davis z kolei krzątała się między jadalnią i kuchnią, nadskakując mu na każdym kroku. Mój ojciec nie mógł sam nalać sobie nawet szklanki pieprzonej wody.

Lenistwo.

Pastor kościoła w Colchester łączył w sobie prawie wszystkie z siedmiu grzechów głównych. Był obłudnym hipokrytą i za to chciałem go nienawidzić, ale nie potrafiłem. Mimo wszystko wciąż to on mnie wychował.

- Widzieliście, jak wystroili się Louise i Jason? – zaśmiał się mężczyzna. – Oni przyszli na pokaz mody czy do kościoła? Ostatnio dostali dużą dotację od miasta na ich żałosne muzeum. Nie uważacie, że to właśnie my powinniśmy dostać te pieniądze? Kościół jest ważniejszy niż jakaś nic nie warta sztuka.

Pycha.

Chciwość.

Zazdrość.

- Ich obrazy są piękne – odezwała się moja matka, a ja posłałem jej uśmiech. Miała rację. – Powinieneś wybrać się do ich muzeum.

- I niby taka sztuka ma ich utrzymać? – prychnął, ale po chwili machnął ręką i zmienił temat. – A syn burmistrza już nie chodzi do kościoła?

- Luke nie wierzy w Boga – oznajmiłem, na co oczy mężczyzny rozszerzyły się w szoku, a ze złości aż zacisnął zęby.

Gniew.

- I dobrze! – wybuchł. – On nawet nie kryje się z tym, że jest pedałem – prychnął, a moja dłoń mimowolnie zacisnęła się mocniej na widelcu, który trzymałem.

- Woli chłopców, ale nikogo tym nie krzywdzi – zauważyła cicho moja mama.

- Janette! Ty sobie chyba kpisz! – warknął ojciec. – On jawnie szydzi z naszej wiary. Normalna rodzina to mężczyzna i kobieta, a nie dwóch pedałów – wypluł z siebie te słowa. – Z resztą burmistrz Aldridge i jego żona musieli zrobić wiele złego, skoro Bóg pokarał ich takim synem.

- Oni nie mogli mieć wcale dzieci – wyjaśniłem, próbując zachować spokój. – Próbowali in vitro, ale nie wyszło. Luke jest adoptowany, ale bardzo go kochają.

- In vitro! – wykrzyczał John, uśmiechając się z wyższością. – Właśnie dlatego Bóg ich ukarał. In vitro jest niezgodne z naturą ludzką.

- Skoro ktoś chce mieć dzieci, a nie może zajść w ciążę, dlaczego in vitro jest niby takie złe? – spytałem.

- Dzieci z probówki są – zaczął, ale moja matka nie pozwoliła mu dokończyć.

- Są tylko dziećmi. Nie odróżniłbyś dziecka poczętego naturalnie od dziecka z in vitro.

- Skoro kobieta nie może mieć dzieci, niech ich nie robi – stwierdził ojciec. – Bóg widocznie tak zdecydował.

Jak umierają motyleOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz