VI

388 32 136
                                    

Zanim wyszedłem ze szpitala wyciągnąłem z jego płaszcza fajki. Zapalniczkę miałem, nie wiem po co, ale zawsze nosiłem. Może dlatego, że moi wszyscy znajomi palili.

Minąłem akademik, wypalając kolejnego papierosa.

Kurwa.

Nienawidziłem go, mimo wszystko zastanawiałem się jak można mu pomóc. Może i był chujem, ale potrzebował terapii. Albo kogoś kto był by w stanie się nim zająć.

Nawet nie zorientowałem się, gdy wypaliłem cała paczkę do końca. Kurwa znowu się zaczyna.

Jednak problem był taki, że na niczym mu nie zależało. Na życiu, rodzinie, znajomych. Wszystko traktował jakby na to zasłużył. Jego znajomi- zastanawiałem się jak często są w stanie wybaczyć mu to jego zachowanie. Jakim cudem już go nie skreślili?

Miałem jakiś tydzień wolny od jego obecności. Byłem szczęśliwy, bo w końcu miałem spokój, ale nie umiałem matmy. Co znacznie pogarszało moje nastawienie zważając na fakt, że dostałem właśnie kolejną pałę. Nie będę ukrywać, po prostu nie zdawałem. Nawet nie widziałem sensu, żeby się przykładać do czegokolwiek, bo wszystkie godziny spędzone nad tym przedmiotem kończyły się porażką uświadamiając mi, że wszyscy mieli rację mówiąc że do niczego się nie nadaję.

Dni mijały mi w szkole i na odwiedzaniu Dazaia, ktoś musiał mu zanieść notatki. Co prawda bez nich też świetnie by sobie poradził, ale ja bez jego rozwiązań z matmy już trochę gorzej. Kto wymyślił, żebym rozszerzał matematykę.

Jak chcesz możesz przynosić tylko matmę to zrobię ci te zadania.

Powiedział któregoś dnia.

Nie prosiłem o to.

Odwarknąłem, nie byłem pewny o co mu chodzi; skąd miał by niby wiedzieć. Nie miał znajomych którzy byli by w stanie mu o tym powiedzieć, że nagle umiem matmę, czy o tym że korzystam z jego zeszytu, bo w pewnym momencie zaprzestałem już nawet przepisywania tych bezsensownych ciągów liczb i symboli.

Przecież wiem, że przepisujesz zadania, bo sam nie umiesz ich robić. Możesz przynosić mi zadania nie będziesz musiał przepisywać.

Jezu nie chce! Umiem robić te jebane zadania. Skąd ci to niby przyszło do głowy?!

Może i chciał pomóc, jednak w ten sposób pokazał mi jak dużą ma nade mną przewagę. Gdyby nie to, że leżał w szpitalu przywalił bym mu w tą zadufaną w sobie twarz. Bardzo intrygującym było to jak każda nasza rozmowa kończyła się jedynie kłótnią. Jednak w tym momencie zrozumiałem, że nie bolało mnie, że uważa mnie za idiote; miał rację, byłem bezwartościowy.

Przecież tylko po to do mnie przychodzisz.

Wyszeptał. Niby nic się nie zmieniło w jego mimice, ale w jakiś sposób odczułem, że jest mu przykro. Może to była to po prostu moja nadinterpretacja związana z poczuciem winy- bo tak było; nie chciałem od niego nic więcej. Chciałem rozwiązać matmę. W pewnym sensie czułem się za niego odpowiedzialny. Mimo wszystko trochę mu współczułem.

Prawda?

Dodał po chwili, patrząc się mi prosto w oczy swoim pustym wzrokiem. Poczułem na sobie nieprzyjemny chłód, jego oczy gdzieś w głębi były tak przepełnione samotnością i smutkiem. Wyglądały jakby zupełnie nie widział już żadnego sensu ciągnięcia bezsensownych chwil życia. Jakby cały jego wszechświat zgasł, bo umarła jedna gwiazda zdolna rozświetlić mrok; ostatnia dotychczas ratującą wszystkie.

Nic nie odpowiedziałem, wyszedł bym na chuja. I tak już na niego wyszedłem. Czy to miało jakieś znaczenie? Mieszkał ze mną już od kilku tygodni, przecież wiedział że jestem do niczego.

d:*Jest jedyną osobą, która zauważyła moje emocje. Jakby jednym spojrzeniem dowiódł mi, że rozumie. Right person wrong life*

Dobra, jak nie chcesz lekcji to mogę ci przynosić tylko matmę.

Przerwałem swoje rozmyślania, z nadzieja że nie będę musiał robić tych zadań.

Ten jedynie się zaśmiał. Miał rację, dobrze o tym wiedział, jaki chuj. Znowu to ja wyszedłem na debila. Czemu musi we wszystkim być lepszy. Już miałem wychodzić, gdy się odezwał.

Jak chcesz mogę Ci ją wytłumaczyć.

Zaproponował uśmiechając się. Wydawało mi się że był szczery, jednak jednocześnie wymęczony wszystkim. Wyglądał żałośnie; niczym porzucone przez rodziców dziecko, które mimo wszystkiego co go spotkało nadal ma nadzieję na to, że po niego wrócą. Jakby chciał chwycić się brzegu na środku morza. Tonął.

Nie chciałem się zgodzić, nie chciałem żeby mnie uczył. On? On miał mnie pouczać?! Miał pokazać jak bardzo tępy jestem? Jak bardzo byłem beznadziejny?!

Okej.

Kurwa spierdalaj. Nie chce żeby ego podskoczyło mu jeszcze wyżej. O ile sie da. Jakim cudem można być tak głupim jak ja; jednak mieli rację jestem nikim.

Samokrytykę przerwał mi Dazai.

Zapierdoliłeś mi fajki. Odkup.

Aha. Jasne. Czyli po prostu chciał fajki. Mogłem się tego spodziewać. Jak bardzo głupi jestem, że uwierzyłem w to, że po prostu chce mi pomóc? Czułem się jak najgłupszy człowiek na świecie. Jakim cudem mogłem wierzyć, że na prawdę mu na mnie zależy. Jednak nie zamierzałem dać za wygraną, nie chciałem żeby widział że wygrał. Nie mógł, bo to oznaczałoby że się poddałem, że wszyscy mieli rację.

Nie. Nie będziesz się truł.

Aha, czyli ty możesz ale ja już nie?

Kurwa, masz zacząć żyć i chuja mnie obchodzi, czy chcesz się zajebać. I przestaniesz tyle pić, kurwa nie jesteś nawet pełnoletni.

Nie wiem czemu w tym momencie wybuchnąłem z tak bezsensownym tematem; po chuj miał wiedzieć, że pomimo szczerej nienawiści się o niego martwiłem? Wyszedł bym na jeszcze bardziej naiwnego i słabego niż do tej pory. Chociaż, pewnie już od dawna o tym wiedział.

Chu ty się mną przejmujesz?

Zapytał, widziałem że w jego oczach pojawiła się jakąś iskierka; jakiś błysk nadzieji, jakby ujrzał światło latarni licząc, że za niedługo dopłynie do brzegu i w końcu nabierze oddechu.

Ostatnio chciałeś mnie zabić.

Przypomniał z twarzą przerażająco pozbawioną emocji.

Dalej chce, ale matma sama się nie zda. Przy okazji jak się zabijesz to ja już nie będę mógł co nie?

Dazai jedynie się zaśmiał. Był okropnie chudy, wyglądał jak chodzący szkielet z podkrążonymi oczami i bladą skórą. Wyglądał jakby miał się połamać pomimo, że nawet sie nie ruszał. Wiedziałem, że prawdopodobnie nic nie jadł, ale nie wiedziałem co mógł bym zrobić żeby zaczął. Nie miałem pojęcia co z tym zrobić. Oczy zaszkliły mi się na wspomnienie o kolejnej bliskiej osobie przechodzącej przez to samo. W ja znowu nie mogłem pomóc; znowu byłem tak samo bezwartościowym śmieciem. Wszystkie wspomnienia nagle wróciły, coraz ciężej oddychałem. Musiałem wyjść stamtąd zanim coś zauważy. Nie mogłem wyjść przecież na słabego. Nie cierpiałem szpitali; wszystkich powoli umierających ludzi. Wszyscy lekarze byli jak asystenci śmierci, nikt nie mógł wyjść żywy, nie pozwolą sobie na takie przeoczenie. Wszystkie kroplówki i aparatura wyglądała, jakby zamiast dawać możliwość życia im ją odbierała z każdą sekundą kradnąc im cenne sekundy życia. Nienawidziłem szpitali.

Nie wiem odnajdź swój cel życiowy, zakochaj się w kimś.

Już to zrobiłem.

To cudownie jak wyjdziesz ze szpitala leć do niej. A teraz śpij i zacznij coś jeść.

Gdy to powiedziałem nie czekając na odpowiedź wyszedłem i zapaliłem kolejnego papierosa. Sam się staczałem. Znowu. Trudno.

Ale on musiał żyć. Tak po prostu.

---
będę wstawiać części jak tylko będę mieć czas, jak wam się podoba to głosujcie bo bardzo motywuje i może pojawią się wcześniej

1123 słów

i oczywiście jak są jakieś błędy to piszcie

Bo Kawa Smakuje Lepiej W Samotności [soukoku; school au]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz