ROZDZIAŁ 4

546 14 1
                                    

Cristiano

Chowam broń do kabury pod kurtką i poprawiam skórzane rękawiczki. Odgarniam zabłąkany włos na moim czole, który zdmuchnął mi wiatr. Dookoła panuje idealna cisza. Stoję na środku placu przy starych magazynach. Rozglądam się, ale dookoła nie ma nawet żywej duszy. Powoli podchodzę do ciała mężczyzny, które leżało kilka metrów przede mną. Jeszcze chwilę temu ten facet mi groził i myślał, że uda mu się mnie zabić. Nie spodziewał się mnie ani tego, że w ogóle ktokolwiek jest w stanie go wyśledzić. A jednak. Kucam przy ciele, szukając jakichkolwiek oznak życia. Nie żyje. Podnoszę się i wyciągam telefon z kieszeni, wybierając numer do przyjaciela, który kręci się gdzieś w okolicy. Po kilku sygnałach odbiera.

— Załatwiłeś? — pyta.

— Prawie — odpowiadam, rozglądając się za nim.

— Jak to prawie?

— Nie powiedział, kto go nasłał — mówię.

Chwile potem dostrzegam samochód, który zatrzymuje się obok mojego. Ze środka wysiada Luka. Rozłączam się, ponieważ będziemy kontynuować w cztery oczy. Brunet podchodzi i zatrzymuje się obok mnie, po czym zerka na ciało i krzywi się jak na robaka.

— Przecież wiadomo, kto go nasłał — stwierdza Luka.

— Tak, ale bez dowodów nie możemy go o nic oskarżyć, a już na pewno po cichu zabić — mówię.

— Myślałeś o tym?

— Żeby tylko raz.

Znowu zerkam na ciało, z którego wylewa się coraz więcej krwi. Zdejmuję rękawiczki i zwracam się do Luki:

— Zadzwoń po chłopaków, niech posprzątają. Ja wracam do domu.

— Ok — mówi, wyciągając telefon z kieszeni.

Odwracam się i idę do swojego czarnego camaro. Muszę powiedzieć ojcu, że nic z tego. Trzeba znaleźć inny sposób, żeby udowodnić winę Ivana. Wsiadam za kierownicę i wyjeżdżam z placu na pustą drogę. Dobrze, że nikt tędy nie jeździ, inaczej miałbym przejebane.

Po pół godziny jazdy parkuję pod rezydencją. Okazały dom z czerwonej cegły z białymi okiennicami i czarnym dachem. Posesja jest wielka, więc domu nie widać z ulicy, co dla nas jest wygodne, bo nie przyciąga niepotrzebnych gapiów. Ochrona ojca tylko zerka na mnie i wraca do swoich obowiązków. Wchodzę do domu i idę prosto do gabinetu ojca. Kiedy zamykam za sobą drzwi biura, odkłada właśnie telefon na dębowe biurko.

— Dzwonił Diego — informuje mnie. — Przyjedzie tu z Dimitrim.

Zaskakuje mnie tym.

— Po co? — pytam, zdejmując skórzaną kurtkę.

— Wpadli na jakiś genialny pomysł. Dowiemy się, jak dotrą. A jak tam sprawa?

— Facet nie żyje. Problem w tym, że nie chciał sypać.

— Nie dziwi mnie to — wychodzi zza biurka i idzie do barku nalać sobie czegoś mocniejszego. — Gość wiedział, że zginie tak czy siak.

— Ale żeby jego zleceniodawca nie oberwał? Nie rozumiem tego podejścia — pokręciłem tylko głową.

— Pewnie nie potrzebował kasy dla siebie. Nieważne już. Dzwoniłeś po chłopaków? — pyta jakbym był jakimś amatorem.

— Oczywiście, że tak.

— Dobrze — wypija resztę szklanki jednym łykiem.

— To ja idę wziąć szybki prysznic, zanim oni przyjadą — postanawiam, kierując się do wyjścia, ale nim otwieram drzwi, pytam o coś jeszcze. — Dlaczego to robimy?

Cappuccio ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz