Rozdział 68

11 1 0
                                    

Zwalniam, gdy wbiegam w ślepy zaułek. Widzę ich samochód na podjeździe. Przynajmniej jedno z nich musi być w domu. Pochylam się i opieram dłońmi o kolana, żeby złapać oddech. Muszę być panią sytuacji. To ja będę zadawać pytania, wtedy dopiero stwierdzę, czy kłamią, czy mówią prawdę.

Starając się uspokoić oddech, podchodzę pod sam dom, i mrużąc oczy, zaglądam przez okno do salony, żeby sprawdzić, czy ktoś jest w środku, ale ostre zimowe słońce odbija się od szyb, przesłaniając mi widok. gdy przyciskam dzwonek, ogarnia mnie mdlące poczucie lęku, ale nie mogę puszczać wodzy fantazji. Nic złego nie może się kryć w tym uroczym domu, w tym zacisznym zaułku, którego mieszkańcy myją samochody, koszą trawniki i słuchają jazzu.

Odczekuję minutę, przyciskam dzwonek jeszcze raz i przystawiam ucho do drzwi, nasłuchując odgłosów ze środka. Dzwonię trzeci raz, ale w domu panuje cisza. Dlaczego na podjeździe stoi samochód, skoro nikogo nie ma w domu? Może są w ogródku i nie słyszą dzwonka. Obchodzę budynek. Natrafiam na wysoką drewnianą furtkę zabezpieczoną wielką kłódką.

- San, Rob, Anna?! - wołam przez parkan. - Tu Y/N. Muszę z wami porozmawiać.

Jedyną odpowiedzią jest dobiegające z oddali szczekanie psa. Ogarnia mnie rozczarowanie. Byłam już przygotowana na konfrontację. Nie mogę odejść stąd bez uzyskania odpowiedzi.

Wracam do drzwi frontowych i z frustracją łapie za klamkę, szarpię nią i popycham. Odskakuję zaskoczona, gdy drzwi uchylają się do środka.

Spinam się cała w oczekiwaniu na dźwięk alarmu, ale nic się nie dzieje. Oglądam się przez ramię z poczuciem winy. Z innych domów nie dochodzą żadne oznaki życia,żaden sąsiad nie pojawia się, żeby zapytać, co robię. Wiem, że nie powinnam tam wchodzić, ale nie zamknęli drzwi na klucz. Może w środku znajdę jakieś wskazówki. To zajmie tylko kilka minut. Nigdy się nie dowiedzą.

Wchodzę do pachnącego lawendą holu, zamykam za sobą drzwi i ściśniętym z nerwów głosem wołam: "Halo, czy ktoś tu jest?!". nikt nie odpowiada. Rozglądam się dookoła. Czuję, jak wyostrzają mi się zmysły.

W domu panuje chłód. Przykładam dłoń do kaloryfera - lodowaty. Zdejmuję martensy oraz mokre skarpetki i chowam je za wieszakiem. Nie mogę zostawić brudnych śladów na ich nieskazitelnie czystych dywanach, bo od razu się zorientują, że ktoś tu był. Jeśli będzie trzeba, złapię je w garść i wybiegnę stąd na bosaka.

Ostrożnie uchylam drzwi do salonu. Urządzony ze smakiem pokój wygląda dokładnie tak samo jak podczas mojej wizyty, ale gdy się rozglądam, dociera do mnie, że nie ma tu żadnych szafek ani szuflad, które mogłabym przeszukać. Nic nie leży na wierzchu, wszystko jest na swoim miejscu.

Przechodzę do ogrodu zimowego i przyglądam się zdjęciu Sana w szkolnym mundurku. Tknięta nagłym podejrzeniem, próbuję otworzyć ramkę. Może na odwrocie zdjęcia jest coś napisane. Serce mi staje, gdy po odchyleniu fotografii na środku ukazuje się napis niebieskim atramentem:

Samuel Ascot. Szkoła Podstawowa św. Józefa.

Więc to jest jego prawdziwe imię! Możliwe, że San leczył się w św. Monice pod tym nazwiskiem. Zalewa mnie fala ulgi. Ale zaraz dostrzegam w rogu zdjęcia drobny napis - 1999.

Coś tu się nie zgadza. Jeśli zdjęcie zrobiono w 1999 roku, to ten chłopiec miałby teraz co najmniej dwadzieścia cztery lat. Przyglądam się fotografii. Tak mógłby wyglądać San, ale przecież równie dobrze mógłby to być dowolny ładny chłopczyk o ciemnych włosach. Podchodzę ze zdjęciem do okna, żeby obejrzeć je w świetle dziennym, i przyglądam się oczom. Są intensywnie ciemnobrązowe, ale nie atramentowoczarne jak oczy Sana. Upuszczam ramkę na stolik, jak gdyby była pod prądem. To nie jest zdjęcia Sana!

Wpadam do kuchni, rozpaczliwie szukając czegoś, czegokolwiek, co tłumaczyłoby, co jest nie tak z tą rodziną. Na środku sterylnego pomieszczenia znajduje się wyspa kuchenna, a wzdłuż ścian ciągną się przykryte granitowymi blatami rzędy szafek i szuflad. Otwieram pierwszą z brzegu szufladę, ale jest pusta. Następna również, kilka kolejnych też. W ostatniej znajduję wkład na sztućce, a w nim tylko dwa noże, dwa widelce, dwie łyżki i dwie małe łyżeczki. Otwieram na oścież drzwiczki szafek, na górze i na dole, ale są puste, puste, puste! W końcu znajduję jakieś naczynia, ale to tylko dwa talerze, dwie miski i dwa talerzyki. W szafce obok piekarnika znajduję paczkę płatków i kilka puszek fasoli. Na blatach stoją różne napoje i ekspres do kawy, ale lodówka jest pusta, jeśli nie liczyć kartonu mleka i pudełka jajek.

Pędzę po schodach na górę i otwieram pierwsze drzwi z brzegu. To łazienka z ogromną wanną i otwartym prysznicem. Na parapecie obok butelki żelu do kąpieli stoją tylko dwie szczoteczki do zębów i tubka pasty. Na grzejniku wiszą dwa ręczniki. Otwieram szafkę nad umywalką. Jest pusta. Gdzie podziały się te wszystkie rzeczy, które można znaleźć w rodzinnej łazience? Gdzie plastry, opróżnione do połowy butelki wody utlenionej, waciki kosmetyczne?

Wychodzę z łazienki i otwieram kolejne drzwi. Pomieszczenie wygląda jak sypialnia, ale niewiele wskazuje na to, że ktoś z niej korzysta. Na toaletce leży tylko szczoteczka do włosów z blond włosami Anny wplątanymi w kolce. Obok łóżka stoi para damskich butów, a na stoliczku nocnym - fotografia jasnowłosej dziewczynki. Zdjęcie jest oprawione w ozdobną ramkę z wytłoczonym imieniem: Maisy. Od razu przypominam sobie to imię. Bratanica Anny, ta, z którą rozmawiała przez telefon w kawiarni w Haworth. Zaglądam do szafy, ale wisi w niej tylko kilka tunik i kilka par leginsów.

Gdzie są ich wszystkie rzeczy? Jak gdyby wcale tu nie mieszkali.

Wchodzę do następnego pokoju. W niewielkim pomieszczeniu unosi się zapach perfum Sana, ale na komodzie leży otwarte etui z okularami Roba. Ktoś zostawił znoszone dżinsy na brzegu nieposłanego łóżka. Kilka męskich ubrań wisi na oparciu krzesła, ale szafa jest zupełnie pusta - nie ma w niej nawet wieszaków. Jeśli Rob tutaj sypia, to jego małżeństwo z Anną nie jest aż tak szczęśliwe, jak oboje przedstawiają, a jednocześnie wszystko, co dotyczy tej rodziny, jest tylko grają pozorów.

Otwieram najwyższą szufladę komody. W środku widzę kilka par bokserek i skarpet, ale obok nich stoi buteleczka z tabletkami. Biorę ją i odczytuję białą etykietkę. Buteleczka grzechocze w mojej roztrzęsionej dłoni. Rohypnol. Wiem, co to jest. To pigułka gwałtu.

Z zaschniętymi ustami szukam więcej informacji w telefonie. Rohypnol, często dodawany do drinków, powoduje u ofiary utratę przytomności, brak koordynacji ruchowej, paraliż. Do efektów ubocznych należą silne bóle głowy, ból mięśni i amnezja.

Yeosang skarżył się na identyczne objawy następnego ranka po tym, gdy nie dotarł do kina. To nie może być zbieg okoliczności, że Rob ma ten narkotyk, a to oznaczałoby, że Yeosang miał rację. San dał mu tamtego dnia napój nafaszerowany narkotykiem. Ten bezdomny mówił prawdę. Napad był ustawką, a Rob - tym mężczyzną, którego opisał. Ale po co to wszystko? Żeby San mógł mnie uratować i zgrywać bohatera? To szaleństwo!

Instynkt podpowiada mi, żeby uciekać z tego domu, ale wciąż nie znam odpowiedzi. Nie mogę jeszcze wyjść.

Zgrzytając zębami, wchodzę do pokoju Sana. Wygląda identycznie jak podczas mojej ostatniej wizyty. Wszystko jest schludne i uporządkowane, szkolne książki leżą na biurku w równych stosikach. Wstrzymuję oddech i otwieram szafę. Na drążku wiszą drogie koszulki, koszule, dżinsy i marynarki, wiele z nich ma wciąż przyczepione metki, a na półce powyżej leżą bluzy z kapturem i swetry, niektóre nadal w plastikowych opakowaniach. Klękam i zaczynam myszkować wśród par nowiutkich adidasów i półbutów na podłodze szafy. Zauważam upchniętą w kącie stertę ubrań. Mój wzrok przykuwa kolor jednej z rzeczy, która wystaje spod spodu. Wyciągam ją i rozpościeram trzęsącymi się rękami - to bluza z brytyjską flagą, identyczna jak ta Yeosanga.

Nowy ChłopakOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz