Prolog

233 23 2
                                    

   Mrok.
   Bezkresny mrok, wszechogarniająca ciemność, okrutna pustka.
   Pustka tak ogromna, że powodowała drżenie całego ciała na samą myśl. Pustka wywiercająca dziurę w sercu, w umyśle. W duszy, którą spowiła gęsta, ciężka i przygniatająca mgła, która nie miała zamiaru rozwiać się czy zniknąć. Stała się nowym lokatorem. Kimś, kto za żadną cenę nie potrafił mnie opuścić, a nawet nie chciał.
   Tak, właśnie. Po raz kolejny życie ze mnie zakpiło. Jednak tym razem bardziej boleśnie niż wcześniej. Większego świństwa los nie mógł mi zrobić, słowo daję. Ktoś z góry wystawiał mnie na próbę? Sprawdzał, ile jestem w stanie znieść? Wytrzymać? Czy przetrwam kolejną stratę? Czy pogodzę się z tym, że drogi człowiek znowu zostaje mi odebrany?
   Nie... tym razem nie byłam w stanie tego udźwignąć. Choć pewnie bym sobie poradziła. Po swoich przejściach mogłam wiele, nic nie było w stanie mnie złamać. Ale szczerze? To był moment, w którym machnęłam ręką, poddałam się i powiedziałam: „nie mam ochoty sobie radzić".
   Chciałam zasnąć. A raczej nie otwierać oczu. Bo ze snem czy utratą przytomności nie miałam problemów. Balansowałam po niestabilnej linii, chcąc przechylić się ku mrokowi, który zapraszająco wyciągał do mnie ręce. Był tak kuszący, tak zachęcający, że chwilę myślałam, czy mu się oddać. W pierwszej chwili pomyślałam, że przecież miałam dla kogo żyć. Robiłam to, co kochałam i w końcu byłam szczęśliwa. Szczęśliwa tak naprawdę. Dostałam skrzydeł, które unosiły mnie wysoko, pozwalając wzlatywać ponad chmury. Jednakże cudowne życie odnalazło mnie nad ziemią i odcięło mi skrzydła, pozwalając na to, bym spadła. Uderzenie mogłoby być zbyt drastyczne, śmiem nawet stwierdzić, że śmiertelne. I nie pogniewałabym się o takie zakończenie. Oczywiście, nie może być idealnie. Nigdy nie tak, jak chciałaby Sophie.
   Tuż nad ziemią złapał mnie mój nowy przyjaciel – mrok. Zasugerował pomoc, towarzystwo i, przede wszystkim, zbawienie od bólu, który boleśnie zalał moje całe serce po odebraniu tego przeklętego telefonu. Byłam skłonna mu uwierzyć, przecież nic lepszego mi nie pozostało. Chciałam z nim iść, ale postanowiłam potrzymać go chwilę w niepewności, jak na ironię. Dlatego pozwolił mi jeszcze balansować między ciemnością a światłem. Pozwolił przemyśleć, pożegnać się i podjąć decyzję jeszcze raz.
   W końcu przyszedł czas, w którym nie było się nad czym zastanawiać. Wyciągnął do mnie rękę, czekając na mój ruch, a gdy ja podawałam mu swoją dłoń, ktoś chwycił mnie za drugą rękę i pociągnął w stronę światła. W stronę, z której starałam się uciec. Chcąc nie chcąc, powróciłam do rzeczywistości.
   Ale po co? Żeby zobaczyć przerażone twarze moich czterech braci? Zaschnięte na policzkach łzy i opuchnięte od płaczu oczy? Po jaką cholerę? Co chcieli mi powiedzieć? Że wszystko się ułoży? Że potrzeba czasu? Czas... przeklęty czas. Jak się później miało okazać, o cholernym czasie mówił mi praktycznie każdy. Ale to było tylko czcze gadanie, w które przestałam wierzyć. Czas nic nie zmieniał, a przynajmniej ze mną nie chciał współpracować. Kazał mi tylko patrzeć na to, co zostało mi odebrane. Patrzeć na to, co już nigdy nie miało być moje. Pogodzić się, że niektóre rzeczy odchodzą bezpowrotnie, a my musimy sobie z tym, kurwa, radzić...

Cena sławy. W mroku (III)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz