Rozdział XXV

30 2 0
                                    

~25

   Pociąg czeka, kiedy przed szóstą przychodzę na stację. Jest zaskakująco ciepło. W ręku niosę zapakowaną torbę podróżną. Mrużę oczy w blasku poranka. Słyszę stłumione rozmowy garstki ludzi. Szepty, chichoty. Poza tym rozpoznaję wśród otaczających mnie głosów świergot ptaków. Obudziły się tak wcześnie.

   Widzę go z daleka. Ma ze sobą tylko średniej wielkości szary plecak.

   Wyciąga do mnie rękę. Jest ciepła. Nie uśmiecha się.

— W samą porę — szepce.

— Kiedy ostatni raz przeżyłam coś podobnego? — pytam, przekładając torbę do drugiej ręki, aby móc trzymać jego dłoń. Kierujemy się do pociągu.

„Pociąg pośpieszny rusza za pięć minut", rozbrzmiewa głos na dworcu.

— Mam nadzieję, że to ten wyjątkowy pierwszy raz. To zaszczyt, wiesz?

Nie odpowiadam. Nie patrzę na niego. Prowadzi mnie.

   Kierujemy się opustoszałym korytarzem. Wchodzimy do jednego z przedziałów. Zamykam drzwi. On zasłania zasłony. Postanawiam uchylić okno. Wrześniowy, młody wiatr pieści moje uszy i nos. Przymykam powieki. Słyszę jego oddech. Daleko.

   Siadamy naprzeciw siebie.

— Mam nadzieję, że dobrze ci się wiedzie. — To było stwierdzenie. Nie pytanie.

— Jest lepiej — oświadczam i zakładam nogę na nogę.

Kładzie łokcie na kolanach i gładzi się po brodzie.

— Jak się czujesz? — pyta nie patrząc mi w oczy.

— Patrz mi w oczy — rozkazuję.

Robi to. Ale nie jest lepiej.

   Rozlega się gwizdek konduktora. Pociąg rusza. Najpierw powoli. Po kilkunastu sekundach jedzie szybko. Jeszcze, jeszcze szybciej. Obrazy za oknem rozmazują się.

— Mam migrenę — mówię i odrzucam głowę do tyłu.

W tej samej chwili czuję się głupio, bo jak zwykle musiałam zacząć narzekać. Tylko osoby infantylne narzekają.

— Nie jestem dzieckiem — cedzę cicho przez zaciśnięte zęby, raczej do siebie. On niespodziewanie się uśmiecha.

— Nie jestem pedofilem — szepce, przeciągając nieco dłużej każdą sylabę.

Denerwuje mnie.

Sięgam do torby. Wyciągam z niej małą butelkę. Biorę łyk wody. Jednak nie połykam jej.

Pluję mu nią prosto w twarz.

— Będziemy teraz „buszującymi w zbożu"? — pytam, zaczynając lać ciecz a swoją głowę.

— Nie lubię tej książki — informuje mnie. Krople kapią na podłogę, na jego koszulę, na spodnie. Nie zwraca na nie uwagi. — Źle się kończy.

Uśmiecham się na wspomnienie książki.

— Jak powinna się skończyć, według ciebie? — pytam, szczerze zainteresowana jego opinią.

— Główny bohater powinien zakosztować życia, a nie tylko obiecywać, że to zrobi — rzekł pewnym głosem. — I zaufać sobie.

Woda spływa po moich ramionach, kręci się przy obojczykach, wlewa się za T-shirt, który zaczyna prześwitywać. Otacza piersi. Zmienia też kolor moich włosów.

— Rozumiem — rzucam, rozcierając wodę po ciele niczym balsam do opalania. — Czyli nie jesteśmy Holdenem z „Buszującego w zbożu"?

— Jesteś zboczona — posyła mi groteskowe spojrzenie. Cały czas mnie obserwował.

   Zamykam oczy. Dotykam swoich piersi. Zjeżdżam dłońmi niżej, delikatnie pstrykając paznokciami w brzuch. Zaczynam się śmiać. Może zbyt głośno, zbyt irracjonalnie. Nie zważam na to. Przestaję, kiedy zasycha mi w gardle. Jednak nie otwieram oczu.

— Ja też potrafię zamknąć oczy — słyszę jego głos.

— Nie musiałeś zamykać oczu — informuję go. — Nie jesteś pedofilem.

— Cieszę się, że w to wierzysz.

   Podkulam nogi.

   Czas mija. Minuta. Dwie. Dwanaście. Trzydzieści. Słyszę jego miarowy oddech.

   Odważam się otworzyć oczy. Tylko odrobinę je uchylam. Najpierw razi mnie światło. Słońce grzeje mi twarz. Widocznie minęło więcej niż trzydzieści minut. Odwracam głowę w stronę okna. Właśnie mijamy pola. Za polami rośnie las. Zamyślam się.

   Spoglądam na niego. Siedzi w tym samym miejscu. Założył okulary przeciwsłoneczne. Chyba śpi, jednak nie mogę być tego pewna. Jego klatka piersiowa unosi się i opada w równym tempie.

   Wyciągam ze swojej torby pudełko z owocami. Otwieram je i wkładam do ust cztery dojrzałe porzeczki. Oglądam przemijające widoki.

   Rzucam na niego okiem. Decyduję się podejść. Bardzo powoli odkładam pudełko, które stało na moich kolanach na siedzenie obok. Podnoszę się z fotela i robię krok do przodu. Prawie tracę równowagę. Ostrożnie siadam do niego przodem. Podkurczam nogi i siadam po turecku.

   W przedziale jest dosyć zimno, przez uchylone okno. Zaczynam trzeć rękami ramiona. Sweterek jest na dnie torby, po którą nie mam ochoty teraz sięgać.

   Mrużę oczy. Obserwuję go przez dłuższą chwilę. Upewniam się, że śpi.

   Wypuszczam ciepłe powietrze na jego policzek. Marszczy brwi. Jednak nadal śpi.

   Dmucham w jego brzuch. Dłonie. Ramiona. Włosy. Ani drgnie.

   Kucam na fotelu i łapię się za oparcie. Patrzę na niego z góry. Na moją twarz wędruje uśmiech. Przybliżam się bliżej. Czuję jego gorące wydechy na moim podbródku, kiedy przychylam się jeszcze odrobinę.

   Dzieli nas kilka centymetrów. Wstrzymuję oddech, kiedy jedno pasemko uwalnia się i opada blisko jego nosa. Powoli układam je za ucho.

   Przez okulary przeciwsłoneczne widzę swoje odbicie. Wyglądam idiotycznie. Nie przerywam jednak misji.

   Wiszę tak nad nim od mniej niż minuty. Otwieram usta i wychylam z nich kawałek języka. Później jeszcze trochę. Subtelnie przesuwam nim po jego górnej wardze. Wyznaczam szlak aż do zaróżowionego policzka. Chowam do ust, aby go zwilżyć i wyznaczam nową drogę od końca do początku nosa. Czuję, jakby to było moją codziennością.

   Zamaszyście liżę go po czole.

   Nie budzi się.

   Raptownie odsuwam się od niego. Spoglądam na niego z ukosa.

   Słyszę stłumiony śmiech.

   Kładę mu do otwartej dłoni kilka porzeczek.

   Ściągam mu z nosa okulary przeciwsłoneczne.

   Widzę jego uśmiechnięte oczy.

   Przyciskam usta do jego ust.

   I czoło do jego czoła.

   I przysięgam mu, że od teraz będziemy grzeszyć.

   I zadaję sobie w duchu pytanie, czy właśnie tak chcę żyć. Nie muszę odpowiadać teraz. Dowiem się z czasem.

   Przed nami nowa ścieżka.

   Sami musieliśmy ją wydeptać.

   Wiem, że słusznie.

   Razem.

   Emmanuel.

   Mój mały chłopiec. 

Mały chłopiecOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz