Rozdział 1 - Your debtor

1.9K 86 16
                                    



Problemy rozkwitły jak grzyby po deszczu wraz z pierwszym brzmieniem policyjnych syren od wschodu, gdy wraz z gromadą kompanów nieopodal obwodnicy Oklahomy w starych bunkrach przesiąkniętych zawilgoconą pleśnią poznawaliśmy architektoniczną specyfikę oddziału banku centralnego w śródmieściu. Opuszką palca powielałem nakreśloną na mapie drogę w podziemiach, pod drżącym sufitem ociężałych kroków; zakręt w prawo, ukośnie w lewo, później tunelem ciemni prosto w objęcia finansowego światełka. Już wyciągałem rękę po ten słodki dobrobyt, już chwytałem, już czułem między palcami. Kiedy naraz mapa znalazła się w rękach szefa; został mi jedynie wychłodzony blat stołu o czterech koślawych nogach.

-Zwijamy imprezę, panowie - odezwał się chrapliwym głosem, dotykając ramion swoich nabytych synów.

A było nas czworo: Zayn, przystojny jak stąd na księżyc i z powrotem; David, przygłup o osmolonej afrykańskim pochodzeniem karnacji i niezidentyfikowanej dacie utraty dziewictwa; Tyson, ponury i mrukliwy, nie mniej ciemny niż David, trafiliśmy na pieniek konfliktu niezliczoną ilość razy. I ja: samotny ojciec uroczej pięciolatki, którego gnat uwiera za skórzanym paskiem jeansów.

Pospiesznie odsunęliśmy stół pod obskurną ścianę, zwinęliśmy stary turecki dywan, a pod nim, dla bezpieczeństwa zakryta kolejną dyktą, rozciągała się metrowa wyrwa w betonie: mieszkanie setek tysięcy dolarów amerykańskich, tuzina planów architektonicznych, sportowej torby drżącej pod ciężarem odbezpieczonych broni palnych. Dzisiejsza mapa dołączyła do schronu, szybko skryła się w kącie, spłoszona policyjnymi syrenami, które przemykały wśród zawirowania drzew, zbliżały się, galopowały ku nam spiesznie.

-Wiecie, jak macie się zachowywać - oznajmił szef, jego kilkudniowy zarost drżał, gdy dzierżył w wargach cygaro. - Naturalnie, naturalnie i jeszcze raz naturalnie.

-Ma się rozumieć, szefie - zakomenderowałem, wypinając dumnie pierś.

-Bieber - pochwalił - jak zwykle zwarty i gotowy.

-Jakby inaczej?

Ze spokojem wewnątrz i z zewnątrz oczekiwaliśmy nalotu policji. Syreny wyły, biegły do nas z rozpędem, w końcu ucichły, pozostał tylko warkot silników, ale i on niebawem zamarł. Trzask drzwi, później nerwowy kaszel, następnie przepaść i głos Zayna leżącego na betonie na wznak:

-Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden...

Trzy uderzenia męskiej pięści zaatakowały drzwi, te drgnęły w spróchniałych futrynach, nim rozwarły się na oścież, a do gmachu weszło czterech uzbrojonych policjantów, nowicjuszy; z nimi nie zawarłem jeszcze żadnych układów, ich twarze były mi całkiem obce.

-Witam drogich panów - powiedziałem radośnie. - Co panów sprowadza w nasze skromne progi? Toż to za niskie progi na panów nogi.

Rozpierzchli się po odnogach baraku bez słowa. Oprowadzałem ich niemym wzrokiem.

-Co to za zgromadzenie? - spytał najstarszy z funkcjonariuszy, wąs drżał mu do rytmu ze słowami, mięsień piwny wypływał zza ściągniętego paska.

-Rozważamy sens życia - odparłem spokojnie, sącząc dym tytoniowy. - Takie kółko różańcowe, tylko z dala od kościoła i z zaniżoną średnią wieku.

-I rozważacie go dziesięć mil za miastem? Bez piwa i meczu? Don - zwrócił się do towarzysza - czy tylko mnie pachnie to niezwykle podejrzanie?

-Gdyby każdy był tak podejrzliwy, średnia wieku kończyłaby się na czterdziestce - skomentował Zayn. - My jesteśmy tylko spokojnymi obywatelami stroniącymi od wszelkich używek. Tylko ten tu - dźgnął mnie palcem - nałogowo ciągnie dymka.

Made in heavenWhere stories live. Discover now