Tego wieczoru zagrałem z nią w zamknięte karty.Nie krzyczałem, bo nie słuchała. Nie goniłem, bo nie biegła. Podążałem przetartymi jej odwagą szlakami, skryty pod maską zuchwałej natarczywości. Osiedlowe ulice skąpane w bladym świetle ubranych w pajęczyny żarówek nad podjazdami powoli usuwały się w cień. Pochłaniało je miasto, jego centrum i miejski gwar. A później i to miasto niknęło w oczach, gdy przybywało na gęstości drzew w Edwards parku i utwardzony asfalt ustąpił miejsca żwirowym kamieniom przeplatanym piaskiem i źdźbłami trawy. A powietrze przeplatał jej zapach. A jej zapach przeplatało jej piękno, które onieśmiela mnie.
Kroczyłem za nią z zachowaniem odstępu, który pozwoliłby mi oswoić się z jej tajemniczo dziką naturą. Jak z kamerą wśród lwów - tak z sercem pośród pustkowi. Wchodziłem za nią coraz głębiej w ciemności parkowe, przeklinając w duchu jej lekkomyślność. Zmrok i klatka z drzew to dwa główne składniki doprawiające do smaku życie każdego gwałciciela w obrębie stanu. Naraz wszczepiła się we mnie paraliżująca myśl - pragnę zalążka jej krzywdy, by mógł spłynąć na nią okruch mojej dobrotliwości. Ale sam jej nie napadnę, by wkrótce zapłacić za nią okup własną siłą. Moja uczuciowa desperacja trzyma się w ryzach.
Zboczyła ze ścieżki, pochłonął ją rząd gęsto rosnących krzewów. Więc pochłonął i mnie. Później zahaczyła wąski przesmyk pomiędzy strumieniem zieleni płynącej z góry na nasze strapione głowy. A potem poraził nas jaskrawy krzyk księżyca i wylądowaliśmy na polanie, gdzie stały dwie zapuszczone huśtawki, którymi jękliwie poruszał wiatr i płatami zdzierał z nich rdzę, oraz piaskownica ogrodzona drewnianymi palami ułożonymi w poziomie. I naraz zatrzymaliśmy się w czasie. I uradowałem się cały ja. Bo czas stanął w miejscu, a ona wraz z nim, tuż obok, na wyciągnięcie ręki.
-Długo zamierzałeś tak za mną krążyć? - spytała łagodnie. Minęło wiele, wiele czasu, nim pojąłem, że pytanie to nie tylko miało, ale i ugodziło właśnie we mnie.
-Aż nie wróciłabyś do domu, mając dwie pary kończyn i całą nienaruszoną resztę w fabrycznie dobrym stanie.
-Chciałam się tyko przejść - powiedziała, wciąż stojąc tyłem; widziałem dwie kościste łopatki krzyczące spod obszernych fałd swetra. - I chciałam to zrobić sama.
-Ależ jesteś sama - odrzekłem. - I ja też jestem sam. Tylko niesłychany zbieg okoliczności dziwnym trafem połączył nasze dwie samotności w jedną i rzucił je w to samo miejsce.
Viv przysiadła na potężnej beli drewna przeżartej przez korniki i ja przysiadłem tuż obok niej, by rozgrzała mnie swoim ciepłem. Jej rozochocone wiosennym wiatrem włosy sięgały szeroko poza głowę; z odległości tuliłem do nich policzek. Wokół niej cisza przybierała całkiem nową barwę i znaczenie - łączyła milczenie z podekscytowanymi myślami, którym wreszcie pozwolono krzyczeć.
-Kiedy miałam osiem lat i pierwszy raz uciekłam z domu - powiedziała - przyszłam właśnie tu i spałam w tej piaskownicy, za kołdrę miałam piasek, za poduszkę plecak, do którego spakowałam dwa pluszaki, książkę i wszystkie oszczędności, całe pięćdziesiąt dolarów.
-Szaleństwo - zachichotałem.
-Prawda, wtedy było szaleństwem. Ale więcej niż szaleństwa było we mnie ekscytacji, że będę mogła tu zamieszkać - tak wtedy myślałam. - Zerknęła na mnie ukradkiem.
-Dlaczego uciekłaś?
-Czy ja wiem? Chyba po prostu miałam dość ludzi. Często mam ich dość.
-Ja też - wtrąciłem, by coś powiedzieć. Wkrótce przekonałem się, że Viv to nie dziewczyna, przy której wystarczy machać ozorem i uśmiechać się z błyskiem w górnej trójce.
YOU ARE READING
Made in heaven
FanfictionJeśli pragniesz tęczy, pogódź się z deszczem. Pogodziłem się z deszczem, który obmywa mi głowę; spływa po mnie to co złe i to co dobre. Topię się w deszczowej roli samotnego ojca niesfornej pięciolatki; topię się w jej smutkach i potrzebach; topię s...