Rozdział 22 - Camouflage

460 35 5
                                    



Istnieje ogromna przepaść pomiędzy tym, czego się spodziewałem, a tym, czego oczekiwałem. Ale ona nie była spełnieniem żadnego z tych wyobrażeń. Jej milczenie nie było. Drżąca cisza wokół niej nie była. Na Boga, proszę o jedno słowo. Jedno westchnienie. Gest. Spojrzenie. Nie o wyczerpujący wywód. Chcę, żeby udowodniła, że jest tu ze mną. Bo choć czuję jej zapach, choć widzę ją kantem oka, jestem osamotniony w tym czysto teoretycznym duecie.

Pękłem na setnej odizolowanej milczeniem przecznicy w centrum, całe lata świetlne później.

-Przepraszam - powiedziałem szczerze. - To chciałaś usłyszeć? Że straciłem nad sobą kontrolę? Że naprawdę nie potrafiłem się opanować? Że gdyby nie twój ojciec, zerżnąłbym cię tam jak tanią dziwkę?

-Nie chciałam tego usłyszeć.

-Przepraszam - powtórzyłem. Jej słowa przesiąknięte były moją ulgą. - Po prostu mówię, co myślę. A prawda jest taka, że chyba w ogóle przestałem myśleć. - Spojrzałem na nią z ukosa. Zdawało mi się, że siedzi na skraju fotela, pod samą szybą, i że między nami był dystans jak pomiędzy Kalifornią i Florydą, i że najbliższy samolot startuje w przyszłym życiu. - Sprowokowałaś mnie.

-Nie sprowokowałam.

Zadławiłem się tym pożal się Boże żartem.

-Stanęłaś nago przed facetem, któremu lada moment stuknie pół roku bez seksu. Na miłość boską, byłaś chętna. Czułem to. Nie pomyliłem się. Albo wcale cię nie znam, Viv.

-Nie znasz - przyznała.

-Nie znam - zgodziłem się. Czy istnieje uczucie bardziej przytłaczające? Kochać miłością miłość niepoznaną? - Ale chcę poznać. Viv, pozwól się poznać. Kocham cię i tak naprawdę nie wiem, kogo kocham. Kocham ciebie, ale czy to oznacza, że kocham tę nieśmiałą dziewczynkę, która nigdy nie patrzy mi w oczy, czy tę, która bez słowa ściąga przede mną ubrania?

-Żadną z nich.

-Mogę chociaż liczyć na to, że na czterdzieści moich słów odpowiesz więcej niż trzema? Sądziłem, że to faceci są oszczędni w słowach.

Więc wzruszyła ramionami. Doskonały akcent podsumowujący mozolne próby dotarcia do jej zamurowanych drzwi. Utrzymanie nerwów na wodzy jeszcze nigdy nie było tak skomplikowanym przedsięwzięciem.

-Przestań mówić, a nie będę musiała odpowiadać.

-Niech przestanie ci zależeć, a nie będę musiała dawać niczego od siebie, co? - zironizowałem, płynąc jej rzeką, tą mętną rzeką wszystkich brudów, które z siebie wylewamy. - Masz chorobę dwubiegunową, jak Boga kocham. W jednej chwili jesteś niemal gotowa mi ciągnąć, a w drugiej jestem twoim największym wrogiem.

-Luz, nie martw się. Nie przeleciałeś mnie tym razem, zrobisz to następnym.

-Viv, co cię, kurwa, ugryzło?

-Prosiłam, żebyś nie podnosił na mnie głosu.

-I nie podnoszę - zawarczałem. - Jedynie uprzejmie pytam.

-Mógłbyś odwieźć mnie do domu? - spytała ostro.

-Nie, nie mógłbym - odrzekłem tym samym.

Staliśmy już na podjeździe przed moim domem i z wszechogarniającą radością odesłałbym Viv do domu, bo prawdę powiedziawszy nie mogę na nią patrzeć i nie mogę słuchać tego, co mówi, gdy już decyduje się otworzyć usta. Ale podróż pod jej drzwi oznacza kolejne kwadranse spędzone tak blisko niej, w bezucieczkowym tunelu, okrojonym z wyjścia awaryjnego. I wolę irytować się nią w niemal dwustumetrowym domu, niż gnieździć w tym płonącym napięciu, szczelnie zamkniętym.

Made in heavenWhere stories live. Discover now