Zamierzenie było względnie proste: otworzę oczy dopiero wtedy, gdy słońce na powrót wzejdzie nad każdym moim dniem. Ale ileż można tkwić w tej obezwładniającej ciemnicy? Jak wymagać słońca i nie chylić powiek ku jego nieśmiałym promieniom? Muszę chwycić je sam; opleść się jak bransoletą i szarpnąć słonecznymi lejcami. Dowodzę armią odpadków przeciwko urozmaiconej artylerii dział i pocisków. To doprawdy siermiężny sposób na obycie z życiem; walka wiatraków z wiatrakami.Nie byłem sam. Czuwały nade mną ciepło i charyzma anielskich skrzydeł owiewających rytmicznie moją twarz, smagających ją trzeźwością. Odrętwienie wkrótce odeszło, spełzło po posadzce w najgłębsze czeluści. Wraz z tą ucieczkę odzyskałem swoje ciało. Przywitałem je gorączkowo i poprosiłem szarmancko, by więcej nie poniewierało moim duchem po parterach życia. Razem zdecydowaliśmy, że pragnąc słońca, musimy wpierw rozpalić je z jego tchnienia. I od razu zrobiło się jaśniej. I natychmiast odzyskałem wór agresji noszony na barkach.
-Podstępna mała zdzira - zakląłem, dźwigając się z podłogi na ospałych ramionach. - Mogłem się tego domyślić. Na Boga, mogłem się tego domyślić. Przecież jasnym było, że zrobi wszystko, żeby postawić na swoim. Dałem się podejść jak dziecko. Jak dziecko!
-Nie obwiniaj się, Justin - poprosiła Viv stłumioną pewnością. - To nie twoja wina. Jesteś najbardziej walecznym ojcem, jakiego poznałam. Odzyskasz ją.
-Kiedy? - zaatakowałem pytaniem.
-Nie umiem na to odpowiedzieć. Ale wiem, że odzyskasz. Świat nie jest aż tak niesprawiedliwy. Jeśli w to uwierzysz, będzie ci łatwiej.
-Jeśli uwierzę - zakpiłem. - A jeśli nie uwierzę?
Sięgnęła po moje policzki. Posiadła je. Na własność.
-Wtedy postawisz przede mną niewybaczalnie trudne wyzwanie.
Był taki moment, ułamek sekundy, ułamek jednostki czasu odmierzanej w skali Viv, kiedy to jej usta, pełne, mieniące się w świetle dnia, emanujące barwą, jakiej nie zna świat, chciały mnie pocałować. Bez zwątpienia we własny zmysł. Bez ubytku w wierze. Pragnęły pocałunku, tak go bliskie. A ja chciałem być oddechem, ukojeniem jej pragnień. I samym pragnieniem. Kimże ja nie chciałbym dla niej być?
Dziś jednak nie potrafiłem uosabiać się ze szczęściem, choć zdaje mi się, że miałem ku niemu palące powody. Odtrąciłem Viv. Może nie fizycznie, fizyczną siłą, fizycznym marmurem twarzy. Ale odtrąciłem. Wkrótce klatka jej dłoni nie zdobiła już moich policzków, a uczuć było we mnie po same szczyty, bo nie miałem kogo zatopić w nich połowicznie. Obiecałem sobie zawisnąć we własnoręcznie skręconej pętli, jeśli oddałem przypadkowi jedyną szansę tego tysiąclecia na szczęście w zatrważającym nieszczęściu. To nie przejaw głupoty - jedynie skrajnie nieodpowiedzialna rozpacz, w której rozpaczliwie niknąłem.
Niebawem tercet kolegów najechał na dom druzgocącym optymizmem, jednakże moich, stawianych cegła po cegle, murów odizolowania od wszystkiego, co wciąż pamięta cień uśmiechu, nie dotknęła ich niszczycielska siła. Co najwyżej zagrała na moich nerwach. To doprawdy niedorzeczne - smutku nie okrywa się postrzępionymi łatami szczęścia, tylko zszywa grubą nicią czasu. I wsparcia. Wsparcia, do którego odwróciłem się plecami.
Och, Viv, wróć.
-Wyglądasz tak, jakby cię coś, za przeproszeniem, wysrało - stwierdził David, nie szczypiąc się z pozorami względnego współczucia.
-Bo wysrało - odrzekłem. - Życie mnie wysrało. I ta jego przeklęta panna też - to powiedziawszy, wskazałem Tysona. Miał fałsz wypisany paletą barw na twarzy. W tym fałszu się dopełniają. - Ta przebiegła suka odebrała mi dziecko. Dosypała mi czegoś do piwa i nasłała opiekę społeczną.
YOU ARE READING
Made in heaven
FanfictionJeśli pragniesz tęczy, pogódź się z deszczem. Pogodziłem się z deszczem, który obmywa mi głowę; spływa po mnie to co złe i to co dobre. Topię się w deszczowej roli samotnego ojca niesfornej pięciolatki; topię się w jej smutkach i potrzebach; topię s...