Rozdział 41 - Historia z siódmego piętra

390 35 23
                                    



W połowie kwietnia, gdy powietrze zaczyna pachnąć słońcem i solą znad Zatoki Meksykańskiej, a korytarz na oddziale psychiatrycznym otrzymał od funduszu zdrowia tuzin drewnianych krzeseł ustawionych pod ścianą jak armia ubezwłasnowolnionych szeregowych, myślę, że coś się zmieniło.

Bo się zmieniło. Ale niekoniecznie o taką zmianę modliłem się do nieistniejącego Boga.

Rankiem zastaję na korytarzu Stellę wciśniętą w ołówkową spódnicę z rozporkiem na udzie i wiosenny płaszcz koloru khaki. Drepcze niespokojnie w poprzek, po przekątnej płytek podłogowych. Wyraźnie słyszę, kiedy fleki jej obcasów uderzają w ceramikę, a kiedy wchodzą w fugę w łączeniach kafli. Brzdęk jest wtedy mniej metaliczny i głośniej słychać moje kroki. Zbliżam się do niej, otulony na głowie kapturem, ręce trzymam w kieszeniach.

Od czasu naszego półgodzinnego romansu straciłem cały pociąg seksualny, dlatego gdy staję przed nią, patrzymy sobie w oczy, i nigdzie indziej.

-Czekałam na ciebie – oznajmia na powitanie. - Lekarz chce z nami rozmawiać. Z nami obojgiem. Nie pozwolił mi wejść do Viv, a minę miał grabową. Boję się, że...

-Zamknij się – mówię ostro, nie chcę słyszeć tych słów. - Jest lepiej, z każdym dniem coraz lepiej. Nie masz prawa myśleć, że mogła coś sobie zrobić. Leki działają, słyszysz? Działają.

Mówię do niej i do siebie, i do każdego, kto chciałby słuchać. Potrzebuję tylko zgody. Niech ktoś stanie obok z rękoma splątanymi na piersi i rozważnie skinie głową. Zapłacę gotówką. Albo w naturze. Chcę, żeby ktoś mnie przekonał, tak, jak ja bezmyślnie przekonuję innych. Czasem czuję się jak szafa grająca. Wrzuć monetę, a usłyszysz, że leczenie farmakologiczne chorej na schizofrenię siedemnastolatki płynie wartkim nurtem do odpływu i niebawem zostanie pusta sucha wanna, niezwilżona chorobą.

-Mam wyrzuty sumienia, że spędzam z nią tak niewiele czasu – mówi, gdy idziemy wzdłuż korytarza do dyżurki psychiatry.

-Nadrabiam za nas oboje – obiecuję. - Prawdę powiedziawszy nie jestem przekonany, czy Viv potrzebuje nieustannego towarzystwa. Siedzę przy niej, bo nie mogę się odkleić. Bo ją kocham.

-Ja też ją kocham – wtrąca natychmiast. Widzę, że cały żal po zdradzie z niej spłynął.

-Z całym szacunkiem, ale nie porównuj matczynej miłości do tej mojej. Nie mówię, że kochasz ją słabiej. Po prostu kochasz... inaczej. Nie odbija ci z miłości.

-A tobie odbija?

-Kupiłem jej królika, żeby sprawdzić, czy nie jest na jakimś odwyku od przytulania. Sam nie wiem. Choroby psychiczne są zaraźliwe.

Wpierw pukam w białe drzwi, a jakże, i wchodzę, zanim dociera do nas zachęta, a Stella wchodzi za mną. Zamykamy drzwi, bo oboje czujemy, że strzępy tej rozmowy nie powinny poniewierać się po korytarzu. Lekarz bez słowa każe nam usiąść, zajmujemy więc miejsca na dwóch sąsiednich krzesłach przed jego biurkiem. Zadzieramy głowy, gdy staje przy oknie, jego pośladki wskakują na parapet. Patrzy na nas jak święty Piotr na duet grzeszników, i zastanawia się, na którym piętrze piekła wyściełać nam lokum.

-Zaszły nieprzewidziane okoliczności – odzywa się ponuro, binokle osunięte na nos wyostrzają jego oczy. Widzę dwie ogromne kule wiszące nade mną oskarżycielsko.

-Czy coś się stało Viv? - pyta Stella, jej głos brzmi zupełnie tak, jakby trzymał młot pneumatyczny i kuł nim chodnik. - Czuje się gorzej?

-Nie wiem, czy jej stan mogę nazwać gorszym samopoczuciem – odpowiada oschle. W gruncie rzeczy ta pustynia w jego słowach uspokaja mnie, bo nie mówiłby o tragedii tak machinalnie. - Vivien jest w piątym tygodniu ciąży. Zastanawia mnie tylko, jak to możliwe, skoro przebywa na oddziale od niemal sześciu miesięcy.

Made in heavenWhere stories live. Discover now