Rozdział 10,5 ( część I )

3.2K 256 36
                                    


ANA

Wchodząc do mieszkania odetchnęłam z ulgą, chowając się przed wielkim mężczyzną stojącym tuż po przeciwnej stronie zamkniętych drzwi. Przytłaczał mnie swoją posturą, wyglądem, a nawet zachowaniem, sprawiając, że gubiłam się we własnych myślach.

Pieprzony Wielkolud! — pomyślałam. — Kolejny mężczyzna, który do szczęścia był mi tak potrzebny, jak prezerwatywa zakonnicy.

Przetarłam spocone czoło, zerkając na znajome cztery kąty. Mieszkanie nie należało do wielkich. Mały pokój, który robił za sypialnie był połączony z równie niewielką kuchnią. Ściany niegdyś błękitne teraz przybrały wyblakły kolor szarości, miejscami przebarwionymi ciemnym grzybem, spowodowanym wilgotnym powietrzem.

— Ciasne, ale własne — wymamrotałam w pustą przestrzeń, podchodząc do rozkładanej sofy.

Usiadłam ciężko na zniszczonym przez czas, ale przyjemnie znanym mi meblu. Materiał we wzorzyste kwiaty pachniał starością, a wraz z nią wspomnieniami. Ile to już lat minęło, gdy po śmierci ojca, zdecydowałam się tu zamieszkać? Pięć, może siedem? Nie pamiętałam, nigdy tego nie liczyłam.

Z przyzwyczajenia wystawiłam nogę, by móc ją oprzeć o stolik kawowy. Jęknęłam z bólu, natrafiając na pustkę. No tak, sprzedałam go. Tak samo, jak krzesła, obrazy, komody i wiele więcej rzeczy, za które lombard wyliczył mi psie pieniądze. Jęknęłam po raz kolejny, tym razem nie z powodu bólu, a marnego życia, o które tak mocno walczyłam.

Kwęknęłam z niezadowoleniem, opuszczając głowę na oparcie. Sufit z tej perspektywy nie prezentował się o wiele lepiej z plamami od brudu i grzyba, co tylko spotęgowało kolejne fale poirytowania, gniewu oraz wiecznie skrywanego żalu. Jaka była sprawiedliwość tego świata, podzielonego przez pryzmat pieniędzy? Dlaczego papier stawiany był ponad szczęście, miłość, a nawet rodzinę? Czy życie faktycznie od poczęcia było jedynie sumą rosnących lub malejących liczb, oceniających, ile jesteś wart w gotówce?

Żenujące, to wszystko było po prostu obrzydliwie żenujące. Na tyle paskudne, bym na samą myśl miała jedynie odruchy wymiotne.

Leniwie odgarnęłam smętne myśli, skupiając się na zadaniu, z którym tu przyjechałam. Zyskałam nową pracę, chyba warto skorzystać z chwilowego szczęścia, aby móc wyssać go, co do joty.

Czyli pierwszej wypłaty — pomyślałam zgryźliwie, przypominając sobie słowa Jacka. To była chwilowa praca, wyłącznie chwilowa. Nawet jeśli pokochałabym ją całym sercem, to wątpiłam, aby zmienny los uśmiechnął się w moją stronę po raz drugi.

Nie w moim przypadku.

U mnie liczyło się wyłącznie działanie, nieszczęśliwy traf.

Zacisnęłam mocniej zęby, napierając zdrową nogą na tyle, by sofa przesunęła się w tył o parę centymetrów. Wytarte w podłodze ślady ułatwiły meblowi łatwiejsze przemieszczanie się, a same wgłębienia jedynie podpowiadały, że dosyć często korzystałam z tej praktyki. Na podłodze znajdowała się luźno umiejscowiona deseczka, która pod lekkim naporem dawała łatwy dostęp do skrytki, gdzie przetrzymywałam całe swoje oszczędności. Wyciągnęłam rolkę, ciasno zawiniętych banknotów, które po głębszym przemyśleniu wsadziłam w najbardziej znane mi bezpieczne miejsce — stanik. Delikatnie, jakbym trzymała niemowlę, ułożyłam plik przy spodzie lewej miseczki, nakrywając go ciepłą piersią. Więc tak, szybciej zginę, niż pozwolę sobie go dobrowolnie odebrać.

Kostka dawała coraz bardziej o sobie znać. Ból pulsował w całej stopie, niemiłosiernie przypominając mi o porannym wypadku w barze. Że też byłam taka głupia, aby tak łatwo zrobić sobie krzywdę na taką skalę i to w takiej sytuacji, gdzie potrzebowałam prawidłowego funkcjonowania każdej z kończyn. Idiotka!

LUPUS - ZAKOŃCZONE (W TRAKCIE KOREKTY)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz