Osiemnasty

203 19 3
                                    


Usiadła gwałtownie, biorąc głęboki wdech i otwierając szeroko oczy.
Siedziała na zimnej posadzce, czując przeszywający ból głowy i ogromne pragnienie. Wydawać się mogło że mogłaby wypić w tej chwili cały ocean nie zważając na słoną wodę.
Na sobie wciąż miała suknię, która przestała zachwycać już swoim wyglądem, rozerwana, lepka od potu, splamiona krwią, kogoś lub jej własną.

Minęły dokładnie dwadzieścia trzy sekundy do momentu w którym zrozumiała że krew nieznanego pochodzenia na sukni nie jest niczym dobrym.
Mimowolnie spojrzała na swoje nadgarstki, bransolety zniknęły, a na rękach widoczne były czerwone, krwawe pręgi.

Spróbowała sobie przypomnieć co się wczoraj wydarzyło ale w głowie miała pustkę, jedynym majaczącym wspomnieniem było poznanie matki książąt. A potem? Potem nie było już nic.

Podniosła się lekko chwiejnym ruchem, czując jak narasta w niej panika. Musiała się przebrać, ale najpierw się czegoś napić, potrzebowała wody, dużo wody, miała wrażenie że ma w ustach pustynie.

W pałacu wciąż panował pół mrok, dlatego niemal po omacku trafiła do kuchni, krzywiąc się przy każdym wykonanym ruchu.

– Czego panienka sobie życzy? – usłyszała za sobą cichy, życzliwy głos

Odwróciła się powoli by spojrzeć na służkę, która natychmiast schyliła głowę. Pokręciła głową z dezaprobatą.

– Proszę, nie kłaniaj się przede mną, nie jestem nikim ważnym. – nie lubiła gdy ktoś to robił.

– Ale pani... Jest panienka naszą władczynią... – zaczęła, odwracając wzrok

– No i? – skrzywiła się widząc przerażoną minę kobiety – Przepraszam, mniejsza z tym, jestem Ann, po prostu Ann, a ty?

– Nie jestem nikim ważnym.

Ann się roześmiała, kręcąc głową. Zabolało.

– Hej, to moja linia, nie trzymasz się skryptu... – uśmiechnęła się szerzej. – A teraz wybacz ale potrzebuje czegoś się napić, mam okropnego kaca, to cud że jeszcze nie zwymiotowałam.

Wyminęła służkę i po wypiciu hektolitrów wody ruszyła do łaźni. W gruncie rzeczy naprawdę brakowało jej zwykłego prysznica i mydła pachnącego cukierkami. Kiedyś jak była mała, ledwo dorastająca od ziemi, zjadła całą kostkę mydła, które pachniało lukrecjami, jakie było jej zdziwienie kiedy mydło okazało się mydłem o ohydnym smaku, a nie lukrecją.

Zmyła z siebie cały brud, pot i zaschniętą krew, która po części należała do niej, niestety bądź stety, tylko po części.
Zanurzyła się w gorącej wodzie, pozwalając by włosy lewitowały jej wokół twarzy. Wanna, a raczej basen, w którym się kąpała był ogromny, na tyle duży by mogła przepłynąć kawałek, bądź zanurkować.

Nagły ból przeszył jej głowę, świat zawirował. Uderzyła o taflę wody, znikając pod jej powierzchnią, wzięła wdech, jej płuca napełniły się wodą. Łaźnia która ją otaczała zniknęła.

Stała na środku dobrze znanej jej ulicy, w końcu mieszkała na niej odkąd postanowiła udowodnić wszystkim że nie jest rozpieszczoną córeczką najbogatszych ludzi w całym Stanie.
Coś przeleciało jej nad głową, ze świstem. Powiodła wzrokiem za dziwną maszyną, odwracając się dokładnie w momencie gdy stalowe monstrum wystrzeliło pocisk wprost w jeden z wieżowców.
Wybuch spłoszył ludzi, którzy z przerażeniem wymalowanym na twarzach biegli prosto na Ann, krzycząc i taranując wszystko na swojej drodze, porzucając samochody, przepychając się, zupełnie jak dzikie zwierzęta.
Nie mogła się ruszyć, miała wrażenie jakby ktoś zamurował jej nogi w betonie.
Kolejna stalowa bestia śmignęła jej nad głową.
Jedna. Druga. Trzecia.
Było ich tysiące.
Wydostawały się z błękitnego wiru, lewitującego nad Empire State Building. Bezwzględnie niszcząc wszystko na swojej drodze.
Wiedziała czym są. Wiedziała skąd pochodzą. Wiedziała że się do tego przyczyniła.
Gdzie więc był on?
Ludzie przemykali przez jej ciało, kompletnie ją ignorując, jakby była duchem. Pobiegła przed siebie i wtedy go ujrzała. Nie był jednak sam. Był z... nią.
Zmarszczyła brwi patrząc na samą siebie, stojącą u boku potwora. Króla potworów. Uśmiechała się, a w jej oczach widać było okrucieństwo i dziwny błysk zadowolenia.
Ann odwróciła wzrok od samej siebie, czując jak narasta w niej panika. Nie, to nie mogła być prawda. Ona taka się nie stanie.
To nie może być prawda.
To nie może być prawda.
To nie może być prawda.
To nie może być prawda
To nie może być prawda.

To nie może być prawda! – wrzasnęła, otwierając szeroko oczy.

– Co nie może być prawdą? – usłyszała nad sobą.

Usiadła na posadzce, tuż obok basenu, krztusząc się powietrzem. Nad nią stał Loki, unosząc jedną brew ku górze, w wyrazie kpiny. Rzucił jej ręcznik, odwracając wzrok od jej nagiego ciała. Owinęła się nim, czując nagle ogromne zażenowanie. Jej twarz spłonęła rumieńcem. Skupiła się więc na poszczególnych kroplach spływających jej z mokrych włosów.

– Utonęłabyś – stwierdził, choć jego twarz została bez wyrazu.

– Co? – zmarszczyła nos – A... tak, dzięki za ratunek, ale skąd wziąłeś się w kobiecej łaźni akurat w momencie gdy... gdy tonęłam?

– Przeczucie, jesteś przewidywalna i robisz głupie rzeczy... – odparł spokojnie.

Z jakiegoś powodu wiedziała że kłamie, choć robił to naprawdę doskonale. Pokiwała głową, patrząc na krwawe pręgi na nadgarstkach. Ciekawe czy Loki miał coś wspólnego z ich pochodzeniem, a jeśli nie, to czy wiedział skąd się tam wzięły. Nie zapytała go jednak o to, lekko chwiejnym krokiem podchodząc do drzwi.
Wciąż myślała o tym czego przed chwilą doświadczyła. Kim była kobieta wyglądająca zupełnie jak ona, zbyt okrutna by faktycznie mogła nią być.
I skąd wzięła się krew na jej sukni, z pewnością nie należąca do niej, a w każdym razie, nie całkiem.

– Ann... – ton jego głosu kazał jej się zatrzymać.

– Tak? – uniosła brwi, wyczekując.

– Cieszę się że nic ci nie jest, moja pani...

XXX

Okej, więc historia może wydawać się trochę, tak ociupeńkę niezrozumiała, ale zapewniam że wszystko rozwiąże się w swoim czasie... chyba.

Iluzja Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz