Minęły cztery dni, był czwartek, a po Lunie przepadła wieść. Dzwoniłem do niej i pisałem milion razy, ale dostałem zero odzewu. Gdyby nie obecność moich rodziców, już dawno stałbym pod jej domem lub szkołą, ale przez ich odwiedziny dosłownie nie miałem na to czasu.
Spędzałem z rodzicami trzy czwarte swojego dnia, a w resztę spałem. Okazało się, że mieli dla mnie mój najbardziej utęskniony prezent - kota. I musiałem przyznać, że naprawdę tęskniłem za posiadaniem futrzaka. Oczywiście od razu nazwałem tę czarno-białą kulkę z plamą na nosie Crow, poświęcając mu te wolne sekundy. Crow był mały, dostałem go chwilę po momencie, w którym już nie potrzebował specjalnej uwagi kociej matki. Często plątał się pomiędzy nogami, próbował wskakiwać na blaty kuchenne i spał na moim łóżku, ale wiedziałem, że raczej nie uda mi się tego zmienić, więc szczególnie nie próbowałem.
W każdym razie, trwał czwartek, godzina czternasta, a ja stałem pod domem Luny, widząc tylko tę cholerną tablicę sprzedaży posiadłości. Zacisnąłem mocno szczęki i ruszyłem pod jej szkołę, nie bacząc szczególnie na ograniczenia szybkości.
Właśnie tym sposobem dwadzieścia minut później natrafiłem na wylewający się tłum ze szkoły. Czekałem w poszukiwaniu Luny, ale zobaczyłem tylko jej grupkę znajomych. Chciałem do nich podejść, ale wyprzedził mnie ten chłopak, Conor i dotarł do mnie szybciej niż ja do tych dzieciaków.
- No cześć - przywitał się, a ja kiwnąłem głową - co ty tu robisz?
- Szukam Luny - przyznałem, bo nie miałem czasu na żadne podchody.
- Luny nie ma od poniedziałku - rzucił, a ja zbladłem. - Ty nic nie wiesz?
- Nie wiem o czym? - podłapałem. - Luna ode mnie nie odbiera, martwię się - powiedziałem, chociaż nie musiałem.
- Stary, wiesz, gdzie mieszka jej chrzestny? - Przytaknąłem. - W takim razie, tam ją znajdziesz.
Zmarszczyłem brwi, doskonale pamiętając adres Camerona. Często u niego bywaliśmy wraz z Luną, szczególnie na urodzinach jego dzieciaka lub Erona, zdarzało się także bez specjalnej okazji. Teoretycznie w tym momencie nie powinienem znać miejsca, w którym mieszkał, ale nie obchodziło mnie to. Byłem zaślepiony niepokojem o Lunę.
- Dzięki - mruknąłem na odchodne.
Conor machnął do mnie ręką, ale nie zwróciłem na to szczególnej uwagi, wsiadając do samochodu. Cameron mieszkał całkiem daleko od szkoły Luny, na obrzeżach miasta, więc droga dłużyła mi się niemiłosiernie. Byłem zaniepokojony i cały czas wierciłem się na swoim miejscu. Nienawidziłem takiej niepewności.
Oczywiście wszystkie światła na drodze były przeciwko mnie i musiałem się co chwilę zatrzymywać w centrum miasta, jednak potem, na obrzeżach, nieco się rozluźniło i mogłem nieco przyspieszyć. Nie zwracałem uwagi na muzykę w radiu ani na dzwoniący telefon. To znaczy, rzuciłem spojrzenie na urządzenie, ale kiedy okazało się, że to nie Luna, a jedynie Vanessa, zignorowałem to całkowicie.
W końcu zatrzymałem się na osiedlu, pod jednym z identycznych domów w równym rzędzie. Cameron mieszkał w białym szeregowcu z elementami czerni. W środku było nowocześnie i utrzymał otoczenie w tych samych kolorach.
Pod drzwiami znalazłem się naprawdę szybko. Zadzwoniłem i dreptałem w miejscu przez kumulujące się nerwy. Im bliżej rozwiązania tej zagadki się znajdowałem, tym bardziej szalałem.
Otworzył mi Cameron, mający wory pod oczami, wymiętoszoną koszulkę i przygnębiony wyraz twarzy. Kiedy na mnie spojrzał, przetwarzał przez chwilę, a potem uniósł brwi z zaskoczeniem i czymś, czego nie mogłem zrozumieć.
- Kurwa - wychrypiał. - Dzięki Bogu.
- Gdzie Luna? - wypaliłem od razu. - I co się dzieje?
- Właź, ziomek.
Wszedłem do środka, rozglądając się. Cameron machnął na mnie ręką, więc zdjąłem buty i kurtkę, a potem ruszyłem za nim do kuchni. Na blacie znalazłem popielniczkę zapełnioną prawie po brzegi i kubek parującej kawy, która została wypita do połowy.
Cameron usiadł, a ja niecierpliwie zająłem miejsce obok niego.
- Więc? - ponagliłem go.
Westchnął, odpalając nowego papierosa.
- Ziom - zaczął, kręcąc głową na boki - gówniana sprawa.
- Jaka sprawa?
- Rodzice Luny mieli wypadek - wymamrotał, a ja zamarłem. - Jej ojciec prowadził, był nachlany. Mieli zderzenie czołowe z innym samochodem, matka Luny zmarła na miejscu, a ojciec będzie miał sprawę w sądzie za nieumyślne spowodowanie śmierci.
Zamarłem, pozwalając niesfornym kosmykom na zasłonięcie mojego oka. Kurwa, że co?
I nagle zrozumiałem. Coś we mnie uderzyło, prawie jak pociąg czy inne gówno. To przez tę sytuację. Przez to, że dostałem szansę na uratowanie Luny. Czy to możliwe? Czy naprawdę zasada "życie za życie" obowiązywała? Kurwa. Czułem się okropnie. Nigdy nie mógłbym nawet pomyśleć, że... Dlaczego nie umarł jej ojciec? Wiedziałem, że to straszne; myśleć w ten sposób, ale to on doprowadził do wypadku i był cholernym chujem. Więc dlaczego mama Luny?
- Ja pierdolę - wychrypiałem, czując suchość w gardle. - Gdzie ona jest? I co się z nią stanie? - pytałem.
- Wziąłem ją do siebie, prawdopodobnie za niedługo odbędzie się jakaś sprawa o danie mi wszystkich praw do Luny. Ogólnie uznała, że nie chce wracać do domu rodzinnego, więc wystawiłem go na sprzedaż i będziemy mieszkać tutaj - westchnął. - Kurwa, stary, przesrane.
- Jest u góry? - zapytałem, na co Eron pokiwał głową. - Mogę do niej iść?
- Jasne, ziomek, jej drzwi są z takim wielkim plakatem Chaplina. To pierwsza rzecz, którą tutaj przytargała.
Wstałem i zamierzałem ruszyć na górę, ale głos Erona mnie zatrzymał:
- A, stary, powiedz mojemu chłopcu, żeby zszedł na dół. Od rana siedzi u Luny.
- Okej.
Wszedłem cicho po schodach i szybko namierzyłem drzwi, o których mówił Cameron. Na początku chciałem zapukać, ale zrezygnowałem i nacisnąłem klamkę, wchodząc powoli do środka. Moje serce pękało na widok, który zastałem. Luna leżała na łóżku, mając okropnie podkrążone oczy i roztrzepane włosy, a jej twarz była blada i bez życia. Miała na sobie piżamę, która składała się z wielkiej żółtej koszulki i brudnozielonych szortów. Mały Jack siedział obok niej, mając misia, którego przysuwał do oczu Luny, mówiąc coś do niej.
Jackie zauważył mnie jako pierwszy. Uśmiechnąłem się do niego, a on wstał z łóżka, schodząc z niego nieco koślawo, a potem przytulił się do moich nóg. Pogładziłem go po plecach, a potem wskazałem drzwi i zrozumiał. Byłem tym nieco zaskoczony, ale nie zastanawiałem się dłużej.
W pokoju było okropnie duszno, więc najpierw otworzyłem okno, uchylając je od góry. Następnie podszedłem do łóżka i po prostu ułożyłem się naprzeciw twarzy Luny. Patrzyła wprost na mnie, mając szklane oczy i nieco czerwone policzki. Pogładziłem jej twarz, czując ogromny ból serca na ten opłakany widok. To po prostu okropne.
Cisza nie trwała długo, wbrew pozorom. Luna szybko ją przerwała.
- Andy - powiedziała płaczliwym głosem i przytuliła twarz do mojego swetra tak szybko, że prawie tego nie zakodowałem.
- Aniele - mruknąłem, gładząc jej plecy. - Jak się czujesz?
To było gówniane pytanie.
- Okropnie - wychrypiała, ściskając sweter w pięściach. - M-moja mama...
- Sh, kochanie, nic nie mów - uciszyłem ją szybko, kiedy jej głos ponownie drżał.
- To tak bardzo boli - rzuciła płaczliwie. - Jak mam to powstrzymać?
- Nie da się, aniele. Musisz to przetrwać, ale pomogę ci, okej? Nie zostaniesz z tym sama.
I wiedziałem, że nie kłamałem. Nie mógłbym.
Od autorki: Huh, tego się nie spodziewaliście, co?
CZYTASZ
Dzień, w którym umarłaś | Andy Biersack [zawieszone]
Teen FictionPrzepraszam, że to zrobiłam - widniało na liście - ale nie miałam wyboru. Luna popełniła samobójstwo, pozostawiając swojego chłopaka z wieloma pytaniami. Andy nie mógł pogodzić się ze stratą i dostał szansę, by wszystko naprawić, w jakiś sposób cofa...