Rozdział dwudziesty siódmy

134 2 0
                                    

Okazuje się, że jestem okropnym piekarzem. Okropnym w takim sensie, że
nie potrafię nawet ozdobić zwykłego kwadratowego tortu, nie robiąc bałaganu.
– Tym razem tylko jedna albo dwie krople – przypomina mi Nora, jakbym
nie nauczył się tego trzydzieści sekund temu, kiedy zapiszczała i zaczęła na mnie
krzyczeć za to, że wlałem pół buteleczki barwnika spożywczego do pierwszej miski z masą.
Skąd mogłem wiedzieć, że taka mała buteleczka ma dość mocy, żeby
zabarwić usta Ellen na czerwono na cały tydzień?
– Potrzebujemy więcej cukru – mówi Nora, a ja biorę torebkę stojącą przy
mnie na blacie.
Cukier puder przechyla się w jedną stronę, a ja uświadamiam sobie, że Nora
rozcięła krawędź torebki. Próbuję go złapać, zanim mi wypadnie, ale mi to nie
wychodzi. Cukier wysypuje się z jednej strony, a później na blat i podłogę. Chmura
białego pyłu leci mi na twarz, a Nora macha dłonią, kiedy pokrywa i ją.
– O mój Boże! – piszczy wyraźnie rozbawionym głosem.
Kładę plastikową torebkę na blacie i spoglądam na bałagan, którego
narobiłem. Jakby nabijając się ze mnie, torba opada na podłogę i wylatuje z niej
resztka cukru. Moja bluza jest pokryta tak grubą warstwą pudru, że ledwo widać
logo na froncie. Kiedy Nora się uśmiecha, w kącikach jej oczu pojawiają się drobne
zmarszczki – nawet mi się to podoba.
– Przepraszam! Nie wiedziałem, że była otwarta.
Przecieram dłonią blat i chociaż podoba mi się uczucie, jakie wywołuje
miękki cukier na mojej skórze, nie powinienem nigdy, przenigdy nic już więcej
piec. Zapamiętane.
Czarny podkoszulek Nory jest pokryty plamami z cukru pudru. Podobnie jak
jej ramiona, dłonie, policzki i ciemne włosy.
– Nic nie szkodzi.
Jej uśmiech jest zaraźliwy, a ja nawet się nie wstydzę tego, jaki bałagan
zrobiłem. Dziwnie czuję się z tym, że nie jest na mnie zła, a ja nie wiem dlaczego.
Po prostu się uśmiecha, spoglądając to na bałagan, to na mnie, i potrząsa głową
z ustami zaciśniętymi w uśmiechu.
Nora odsuwa miskę w bezpieczne miejsce i bierze rolkę papierowego
ręcznika. Odkręca wodę i rękami zagarnia do zlewu tyle cukru pudru, ile to tylko
możliwe.
– W pierwszym semestrze szkoły kulinarnej zapomniałam nałożyć osłonkę
na czterdziestolitrowy mikser. Pięć kilo cukru pudru rozsypało się po całej kuchni.
Nie muszę mówić, że musiałam zostać trzy godziny, żeby posprzątać i jeszcze raz wykonać zadanie od początku, a mój nauczyciel był takim dupkiem, że nie
pozwolił komukolwiek mi pomóc.
Jej dłonie poruszają się szybko, by posprzątać bałagan, którego narobiłem –
pewnie powinienem jej pomóc.
– Zaliczyłaś zajęcia? To znaczy jak już wszystko zrobiłaś od nowa? – pytam.
– Nie. Jak już mówiłam, wykładowca był prawdziwym dupkiem.
Spoglądam na nią, a ona unosi pokrytą cukrem dłoń, żeby podrapać się po
twarzy. Ociera policzek, rozmazując biały puder na swojej opalonej cerze.
Biorę papierowy ręcznik i zaczynam jej pomagać.
– Właśnie dlatego chcę zostać nauczycielem.
Wyrzuca pustą torebkę po cukrze do śmieci.
– Żeby być dupkiem?
Śmieję się i potrząsam głową.
– Nie. Wręcz przeciwnie. W dziesiątej klasie miałem takiego nauczyciela,
pana Haponka, który robił znacznie więcej, niż wymagały jego obowiązki. Był
wszystkim, czym tylko powinien być nauczyciel, ale im starszy się stawałem, tym
mniej spotykałem nauczycieli, którzy przejmowali się swoją pracą, a kiedy
rozglądałem się po swojej szkole, widziałem masę dzieciaków, którym bardzo
przydałby się dobry nauczyciel. To robi różnicę, wiesz?
– Jaka była twoja szkoła średnia? – pyta Nora.
Okropna.
Gówniana.
– W porządku – mówię.
Nie sądzę, że chce poznać moje prawdziwe doświadczenia.
Nie sądzę też, że chciałbym jej o nich opowiedzieć.
To trochę tak, jak kiedy ludzie pytają cię „co u ciebie” i naprawdę chcą
tylko, żebyś powiedział „w porządku”. Jakiekolwiek dalsze wyjaśnienia sprawiają,
że czują się niezręcznie.
– Ja nie chodziłam do prawdziwej szkoły średniej, tylko do małej prywatnej
szkoły pod Seattle. Było okropnie – mówi Nora, zaskakując mnie kolejnym
drobnym szczegółem na temat tego, kim naprawdę jest.
– Moja szkoła też była okropna – przyznaję.
Nora obrzuca mnie sceptycznym spojrzeniem.
– Założę się, że byłeś jednym z najpopularniejszych dzieciaków. Uprawiałeś
sport, prawda?
Prawie wybucham śmiechem, słysząc, że miałbym być popularny.
Ja? Zapalonym sportowcem? Nic bardziej błędnego.
– Nie do końca. – Moje policzki się czerwienią. Czuję to. – Tak naprawdę
nic wielkiego nie robiłem. Nie byłem wystarczająco fajny, żeby zdobyć
popularność, ale nie byłem też dość inteligentny, żeby brano mnie za nerda. Byłem dokładnie w tym miejscu, gdzie nikt się mną nie przejmował. Miałem kilka
kilogramów za dużo, więc popularne dzieciaki naśmiewały się ze mnie, kiedy
znudziły się swoimi zwyczajowymi ofiarami. Ale szczerze mówiąc, nie
uświadamiałem sobie, jak okropna była moja szkoła średnia, dopóki nie
przeprowadziłem się do Waszyngtonu na ostatni rok. Moje doświadczenie
w Waszyngtonie było zupełnie inne.
Nora podchodzi do szafki z przedmiotami gospodarczymi, bierze miotłę
i szufelkę. Zaczyna zmiatać podłogę, a ja przygotowuje się, żeby przerwać ciszę
kolejnymi niezbornymi opowieściami o mojej szkole średniej, jednocześnie
sprzątając pozostałą część blatu mokrym ręcznikiem papierowym.
– Nie ma nic gorszego niż grupka dupków, którzy najlepsze lata przeżywają
w szkole średniej – zauważa.
Wybucham krótkim śmiechem.
– To jedna z najprawdziwszych rzeczy, jakie kiedykolwiek słyszałem.
– Chyba za dużo nie przegapiłam – mówi Nora, patrząc w dal.
Znów ma ten sam wyraz twarzy, jakby się znudziła.
– Zawsze chciałaś być cukierniczką? – pytam.
Cukier jest już prawie posprzątany, ale nie chcę, żeby rozmowa się
skończyła. Prawie że żałuję, że nie ma kolejnej torby czegoś, co mógłbym
„przypadkiem” upuścić na podłogę.
Nigdy nie słyszałem, żeby Nora tak dużo mówiła, poza tym razem, kiedy
śliniły się z Tessą z powodu dwóch chłopaków, którzy całowali się w tym serialu
o łowcach demonów, na którego punkcie moja współlokatorka ma obsesję. Rzadko
uczestniczę w ich rozmowach – zazwyczaj kiedy tu jest, uczę się w swoim pokoju
albo pracuję, a teraz, gdy jesteśmy sami, a ona zrobiła się nietypowo rozmowna,
chcę dostać od niej tak wiele słów, jak tylko jest skłonna powiedzieć.
Przesuwa miotłą po kafelkach na podłodze i spogląda na mnie.
– Dzięki, że pamiętałeś, żeby nie nazywać mnie piekarką. I nie, tak
naprawdę chciałam być chirurgiem. Jak mój tata, jego tata i tata jego taty.
Chirurgiem? To było ostatnie, czego bym się po niej spodziewał.
– Naprawdę?
– Nie dziw się tak. Tak naprawdę jestem bardzo inteligentna.
Przechyla głowę na bok, a ja stwierdzam, że bardzo mi się podoba jej
radosne podejście do życia. Jest zupełnie inne niż Dakoty, nie takie szorstkie, nie
takie trudne.
Dakota.
Nie pomyślałem o niej nawet raz w ciągu ostatnich trzydziestu minut, a jej
imię brzmi obco w mojej głowie.
Czy to znaczy, że jestem złym człowiekiem? Nagi z nią w jednej chwili,
niemyślący o niej w następnej. Czy siedzi w domu i czeka, aż zadzwonię?
…Coś sprawia, że w to wątpię.
– Nie wątpię w to.
Unoszę pokrytą cukrem pudrem dłoń.
– Po prostu spodziewałem się, że będzie to coś bardziej… związanego ze
sztuką.
Nora patrzy na mnie w zamyśleniu.
– Hmm, dlaczego?
Opiera miotłę o blat i sięga obok mnie, żeby odkręcić wodę. Jej ramię ociera
się o materiał mojej bluzy i schodzę jej z drogi.
– Nie wiem. Po prostu wyobrażam sobie ciebie jako jakiegoś rodzaju
artystkę.
Przeczesuję włosy i na podłogę opadają drobinki cukru.
– Tak naprawdę to nie wiem, o co mi chodzi.
– Trzeba było to zdjąć, zanim zaczęłam zamiatać.
Palce Nory owijają się wokół sznurka z mojej bluzy i spoglądam w dół,
patrząc na jej dłoń.
– Pewnie tak – mówię, a ona zbliża się do mnie o krok.
Wstrzymuję oddech.
Nasze spojrzenia się spotykają, a ona cicho wciąga powietrze między
zębami.
– Czasem mam wrażenie, że znasz mnie lepiej, niż powinieneś – szepcze…
a ja nie mogę się poruszyć.
Nie mogę oddychać, poruszać się ani nawet mówić, kiedy jest tak blisko.
Nawet kiedy pokrywa ją cukier, jest tak boleśnie olśniewająca, że ledwo mogę na
nią patrzeć.
– Może znam – mówię jej, z jakiegoś powodu również tak czując.
Prawda jest taka, że prawie nic o niej nie wiem, ale może nie chodzi
o znajomość faktów. Może nie ma znaczenia to, czy znam imię jej mamy albo jej
ulubiony kolor. Może w przeciwieństwie do tego, co przyjmujemy, nie potrzeba
wielu lat, żeby kogoś poznać – może najważniejsze rzeczy są znacznie, znacznie
prostsze. Może większe znaczenie ma to, że widzimy głębiej, że wiemy, jakimi są
przyjaciółmi, albo że nie trzeba ich prosić o to, żeby piekli torty dla ludzi, których
nawet nie znają.
– Nie powinieneś – mówi, wciąż na mnie patrząc.
Nie myśląc, robię krok w jej kierunku, a ona zamyka oczy.
– Może powinienem.
Nie wiem, kim jestem w tej chwili. Nie denerwuję się, będąc tak blisko tak
pięknej kobiety. Nie czuję, jakbym nie był dość dobry, by dotykać jej twarzy.
Przez moją głowę nie przechodzą prawie żadne myśli. Podoba mi się cisza w mojej głowie, którą ona wydaje się do niej wnosić.
– Nie możemy – mówi ledwie słyszalnym głosem.
Wciąż ma zamknięte oczy, a moja dłoń tkwi na jej policzku, mimo że nie
wiem nawet, że ją tam położyłem. Mój kciuk wodzi po krawędzi jej jędrnych ust,
a kiedy dotykam jej szyi czuję, jak przyspiesza jej puls.
– Może możemy – szepczę.
W tej chwili z całego świata wiem tylko to, że jej dłonie ściskają materiał
mojej bluzy i mimo wątpliwości w jej głosie, przyciąga mnie bliżej.
– Nie wiesz, jak bardzo jestem nie dla ciebie.
Słowa pospiesznie wypływają z jej ust, jej oczy otwierają się o zaledwie
milimetr… a moje serce nabiega krwią.
Widzę w nich ból, głęboki ból, rozsiany po ciemnej zieleni i brązowych
punkcikach. Jej ból jest dla mnie widoczny po raz pierwszy i czuję jego ciężar
w spojrzeniu jej zmrużonych oczu. Coś we mnie się przesuwa i opada na swoje
miejsce – nie mam słów, żeby to wytłumaczyć. Chcę ją wyleczyć. Chcę jej
powiedzieć, że wszystko będzie dobrze.
Chcę, żeby wiedziała, że ból trwa wiecznie, tylko jeśli mu na to pozwolimy.
Nie wiem, skąd się u niej wziął, ale jestem przekonany, że zrobiłbym
wszystko, by jej go zabrać. Moje ramiona zniosą ciężar jej bólu. Są silne,
zbudowane do tego, by podtrzymywać, i chcę, żeby o tym wiedziała.
Czuję teraz ogromną potrzebę chronienia jej, jakbym przez całe moje
istnienie miał jej strzec.
– Nie wiesz, w co się pakujesz – ostrzega Nora, a ja uciszam ją, przykładając
kciuk do jej ust.
Rozchyla je pod moim dotykiem i cicho wzdycha.
– Nie dbam o to – mówię szczerze.
Znów zamyka oczy i przyciąga mnie bliżej, coraz bliżej, aż nasze ciała
znajdują się tuż obok siebie, są stopione tak, jak powinny, jak zostały stworzone.
Pochylam się i oblizuję usta, a ona kwili, jakby całą wieczność czekała na to,
by moje wargi znalazły jej wargi – ja też tak się czuję. Ogarnia mnie potężne
poczucie ulgi, jakbym odnalazł część siebie, której mi brakowało, choć o tym nie
wiedziałem.
Kładę dłoń na jej policzku, a między naszymi ustami jest już zaledwie kilka
centymetrów. Oddycha tak delikatnie, jakbym to ja był z nas wrażliwszy i jakby
uważała, żeby nie zrobić mi krzywdy.
Jej usta smakują cukrem – jest moim ulubionym deserem.
Podchodzę do niej delikatnie, łagodnie przyciskam wargi do kącików jej ust,
a ona wydobywa z głębi gardła dźwięk, który sprawia, że kręci mi się w głowie.
Ledwo mogę utrzymać się na nogach, kiedy jej usta się otwierają, a język miękko
styka się z moim. To najlepszy rodzaj dezorientacji – nigdy więcej nie chcę już myśleć jasno.
Dłoń, której nie trzymam na jej policzku, przesuwa się na jej plecy i przyciskam jej
miękkie ciało do swojego, aż między nami nie zostaje nawet centymetr odległości.
Szepcze moje imię swoimi miękkimi ustami – nigdy nie czułem tak
wielkiego przypływu adrenaliny. Na chwilę się ode mnie odsuwa, a ja czuję się
zagubiony, jakbym wypływał na pełne morze, a kiedy jej usta znów znajdują moje,
czuję, jakby mnie odnalazła i przycumowała do siebie.
Słyszę dźwięk telefonu wibrującego na blacie, a muzyka, o której
zapomniałem, cichnie.
Czuję się, jakbym stracił ostatnie kilka minut życia, ale nigdy, przenigdy nie
chcę ich odzyskiwać. Chcę pozostać tutaj, zagubiony z nią.
Ale rzeczywistość ma inne plany i Nora odsuwa się ode mnie, zabierając ze
sobą ciszę w mojej głowie.
Bierze telefon z blatu i zerka na niego, a potem przesuwa palcem po
zielonym kółku. Opieram się o blat, żeby odzyskać równowagę, a ona przeprasza
i wychodzi na korytarz.
Mija kilka sekund ciszy i słyszę, że z kimś rozmawia, ale nie rozpoznaję
słów. Jej głos staje się głośniejszy, a ja się zmuszam, żeby nie podejść bliżej i nie
podsłuchać rozmowy.
– Muszę lecieć – mówi, wracając do pokoju. – Ale wrócę rano pomóc ci
udekorować tort. Zapakuję go, żeby nie wysechł.
Przechodzi przez moją kuchnię, a ja zauważam zmianę w jej zachowaniu.
Garbi się, a za każdym razem, kiedy próbuję ściągnąć wzrokiem jej spojrzenie,
unika mnie.
Serce zaczyna mi dudnić.
– Wszystko w porządku? Czy mogę ci jakoś pomóc? – pytam.
W tym momencie uznaję, że na tym świecie jest tylko kilka rzeczy, których
bym dla niej nie zrobił.
Wiem, że oszalałem i że ledwo ją znam. Wiem, że trudno chronić kogoś, kto
ci na to nie pozwoli. Wiem też, że mam pogmatwany, przerywany związek z kimś
innym, ale teraz nie mogę zrobić już nic, żeby się cofnąć. Nie mogę sprawić, by
ostatnie kilka minut zniknęło – a nawet gdybym mógł, nie zrobiłbym tego.
– Wszystko jest w porządku. Po prostu muszę wrócić do Lookout, szef mnie
potrzebuje – mówi, częstując mnie tak niepewnym uśmiechem, że od razu widzę
jego sztuczność.
Stoję w ciszy, podczas gdy ona owija ciasto folią spożywczą i bierze bluzkę
z oparcia krzesła. Wkłada krawat do tylnej kieszeni swoich czarnych spodni i idzie
do wejścia do kuchni.
Wciąż nie chce mi spojrzeć w oczy, co sprawia, że boli mnie brzuch.
– Nie przejmuj się tymi naczyniami, umyję je rano. Kiwam głową, nie wiedząc, co powiedzieć. Rozkosz naszego pocałunku
wyparowuje szybciej niż w mgnieniu oka, a moją głowę zaczynają wypełniać
niekończące się pytania do niej.
– Przykro mi – mówi, a ja naprawdę czuję jej szczerość.
Przynajmniej tyle.
Znika w drzwiach, a ja przez kilka minut stoję nieruchomo, przypominając
sobie każdą chwilę, którą właśnie podzieliliśmy. Od słodkiego smaku jej
cukrowego całusa do desperacji w jej palcach, kiedy ściskała materiał mojej bluzy.
Mieszkanie jest pogrążone w ciszy, w przeciwieństwie do mojego umysłu.
Odkręcam kran i otwieram drzwi zmywarki. Wyrzucam niedojedzone brokuły
i odstawiam oliwę do szafki. Kiedy Tessa wraca do domu, wciąż siedzę przy stole
w kuchni. Naczynia są czyste, przełożone do szafek i nigdzie nie ma śladu po
cukrze pudrze.
Rozwiązuje fartuszek i kładzie go na oparciu krzesła.
– Cześć, czemu jeszcze nie śpisz?
Spoglądam na zegarek na kuchence. Jest już prawie pierwsza nad ranem.
– Nie wiem – kłamię.
I tak ostatnio nie ma zbyt łatwo, nie chcę jej zamęczać swoimi problemami,
zwłaszcza jeśli sam ich nie rozumiem.
Tessa spogląda na mnie i widzę w jej oczach zastanowienie. Rozgląda się po
kuchni i zauważa tort na blacie.
– Gdzie Nora? – pyta.
Zasycha mi w gardle, kiedy wyjaśniam:
– Przyszła na chwilę, a później znów wezwali ją do pracy.
– Do pracy? Kto? Właśnie stamtąd wyszłam i nie było nikogo poza mną
i Robertem.
Powinno mnie to zaskakiwać, ale tak nie jest.
Macham niedbale dłonią.
– Pewnie się przesłyszałem. Jak w pracy?
Zmieniam temat, a Tessa mi na to pozwala.

Nothing more Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz