Rozdział dziewiąty

177 2 0
                                    

Zamykam za sobą drzwi i prawie wpadam na kogoś w holu.
Kiedy jego kaptur opada, nie rozpoznaję go. Ma na sobie czarny płaszcz
i szare spodnie z goreteksu. Kiwa mi głową dość przyjaźnie i znów zakłada kaptur.
W naszej kamienicy jest mniej więcej dwadzieścia mieszkań i widziałem już
prawię wszystkich, którzy tu mieszkają, ale nie tego gościa. Może właśnie się
wprowadził.
– Przepraszam! – mówię, schodząc mu z drogi, ale on tylko coś mruczy
w odpowiedzi.
Na rogu kamienicy zaczynam biec. Czekam, aż ból kolana wróci – pojawia
się, ale teraz mogę go znieść. Łagodny, utrzymujący się ból już nie pulsuje ostro, jak wcześniej.
Przyspieszam. Buty Nike’a uderzają w chodnik niemal bezgłośnie.
Pamiętam, kiedy zaczynałem biegać – nogi mi płonęły i wydawało mi się, że klatka
piersiowa zaraz mi eksploduje. Ale nie poddawałem się – chciałem być zdrowy
i teraz jestem. Może nie tak zdrowy jak matki z wózkami na Brooklynie, które piją
szoty z trawy pszenicznej na śniadanie i karmią dzieci jarmużem i komosą ryżową
na lunch. Ale zdrowy w sensie bycia aktywnym.
Często, kiedy biegam, usiłuję oczyścić umysł, chociaż czasem myślę o mojej
mamie i dziecku, o Tessie i Hardinie albo gotuję się z frustracji, jeśli Chicago
Blackhawks pokonają Detroit Red Wings. Dziś czuję się, jakbym miał dużo na
głowie.
Po pierwsze: zachowanie Dakoty. Prawie nie odzywała się do mnie od czasu,
kiedy ze mną zerwała, a teraz zachowuje się, jakbyśmy mieli się widywać
codziennie. Była taka przejęta swoim castingiem – żałuję, że nie mogłem nic
zrobić. Nie mogę pójść do jednej z najbardziej prestiżowych akademii baletowych
w kraju, twierdząc, że dyskryminują na tle rasowym, nie mając na to żadnych
dowodów. Zwłaszcza że sytuacja w kraju i tak jest szalona. Ostatnie, czego chcę,
to, żeby Dakota zwróciła na siebie zbyt dużo negatywnej uwagi, próbując
rozpocząć tam karierę.
Przyzwyczaiłem się do tego, że jej pomagam, ale w zupełnie innych
sprawach. Jej kariera to coś, z czym absolutnie nie mogę nic zrobić. Przeszkody,
które wspólnie pokonywaliśmy, wydają się teraz takie odległe – to część naszej
przeszłości. Nasze problemy wydawały się wtedy znacznie trudniejsze i bardziej
naglące. Nie wiem, co zrobić z praktycznymi, codziennymi problemami, takimi jak
szkoła czy decyzje w sprawie kariery.
To jeden z niewielu przypadków, kiedy chciałbym przez jakąś godzinę być
Hardinem. Pobiegłbym do tej akademii, zaczął walić w drzwi i zażądał dla niej sprawiedliwości. Przekonałbym ich, że Dakota to najlepsza balerina, jaką tam
mają, i chociaż wciąż twierdzi, że jeszcze nie jest baleriną, jest im niezbędna.
Najlepsza.
Balet to dla Dakoty to samo co dla mnie hokej, tyle że ona czuje to dziesięć
razy mocniej, ponieważ naprawdę to robi. W mojej szkole nie dało się grać
w hokeja na wuefie, a kiedy mama zapisała mnie na zajęcia w miejscowym klubie,
spędziłem tam najgorsze dwie godziny w życiu. Dowiedziałem się, że hokej to
sport, który uwielbiam oglądać, ale nie cierpię go uprawiać. Dakota tańczyła od
dziecka. Zaczęła od hip-hopu, później przeszła do jazzu, a jako nastolatka
postawiła na balet. Wierzcie lub nie, ale rozpoczęcie nauki baletu w takim wieku
jest bardzo trudne – w niektórych kręgach mówi się, że to za późno. Ale Dakota
przekreśliła te założenia podczas pierwszego castingu w Szkole Baletu
Amerykańskiego. Moja mama wysłała jej pieniądze na wyjazd na casting jako
prezent urodzinowy. Dakota popłakała się z wdzięczności i obiecała mojej mamie,
że z całych sił będzie się starać, żeby pewnego dnia odwdzięczyć się za jej hojność.
Mama nie chciała zwrotu pieniędzy, chciała tylko zobaczyć, jak miła
dziewczyna z sąsiedztwa pokona okoliczności i coś osiągnie. Kiedy Dakota
dowiedziała się, że ją przyjęto, wbiegła do naszego domu, machając listem nad
głową. Krzyczała, skakała i musiałem ją podnieść i odwrócić jej małe ciało do góry
nogami, żeby się uspokoiła. Była taka szczęśliwa, a ja taki dumny. Jej szkoła to nie
Joffrey, ale to wysoko ceniona akademia i rozpiera mnie cholerna duma.
Chcę tylko, żeby była szczęśliwa i żeby doceniono jej talent. Chciałbym
naprawić dla niej tę sytuację, ale to poza moim zasięgiem. Choć to frustrujące, nie
mogę wpaść na realistyczne rozwiązanie tego problemu. Powinienem był ją spytać,
co jeszcze się dzieje – musi być coś innego, co mogę dla niej zrobić…
Odkładam to na później i zaczynam myśleć o Norze. Wygląda znacznie
bardziej na Norę niż na Sophię, a ja na szczęście nie mam takiego problemu
z zapamiętywaniem imion jak Hardin. Nie zgadza się nazwać Dakoty jakimkolwiek
innym imieniem niż Delilah, nawet w bezpośredniej rozmowie. Ale dość
o ponurym Hardym.
Hardy.
To mnie rozbawia. Właśnie tak go nazwę następnym razem, kiedy nazwie
Dakotę Delilah.
Mijam sklep spożywczy i kobieta z mnóstwem papierowych toreb gapi się na
mnie, więc przestaję się śmiać do siebie i swoich kiczowatych planów i skupiam
się na Hardinie. Albo Hardym.
Znów się śmieję.
Potrzeba mi więcej kawy.
Mam jakieś dwadzieścia minut biegiem do Grindu, ale w przeciwną stronę
z mojego mieszkania niż park… Kawa jest tego warta. Można tu ją kupić na prawie każdym rogu, ale nie
dobrą kawę – fuj, kawa z delikatesów jest najgorsza – a ja i tak muszę sprawdzić,
czy już powiesili harmonogram na przyszły tydzień. Zmieniam kurs i zawracam
w stronę kawiarni. Znów mijam kobietę z zakupami i widzę, jak jeden z pakunków
wysuwa jej się z ręki. Rzucam się na pomoc, ale nie zdążam – brązowa torba się
rozrywa i puszki z jedzeniem zaczynają się toczyć po chodniku. Kobieta wygląda
na tak sfrustrowaną, że nie zdziwiłbym się, gdyby na mnie nakrzyczała tylko
dlatego, że jej pomagam.
Chwytam puszkę rosołu, zanim potoczy się na ulicę. Kolejna torba się
przerywa, kobieta przeklina, a jej warzywa spadają na ziemię. Ciemne włosy
przykrywają jej twarz – wygląda mi na jakieś trzydzieści lat. Ma na sobie luźną
sukienkę i delikatnie zaznaczony brzuch. Może jest w ciąży – albo nie: nie jestem
taki głupi, żeby pytać.
Dwaj nastoletni chłopcy przechodzą przez ulicę i idą w naszą stronę. Przez
krótką chwilę wierzę, że mogą nam naprawdę pomóc.
Nie. Kiedy usiłujemy posprzątać jej spożywczą katastrofę, nawet nie rzucają
okiem w naszą stronę. Żadnej sąsiedzkiej pomocy – po prostu podnoszą wyżej
nogi, wykazując na tyle dużo uprzejmości, by przejść nad pudełkiem ryżu, które
znajduje się bezpośrednio na ich drodze. Niekiedy niepodeptanie czegoś, co
znajduje się na drodze, to cała życzliwość, jakiej można się spodziewać w tym
mieście.
– Czy mieszka pani daleko stąd? – pytam.
Podnosi wzrok znad chodnika i potrząsa głową.
– Nie, tylko o jedną przecznicę.
Wkłada swoje ciemnobrązowe dłonie we włosy i jęczy z frustracji.
Wskazuję na kupkę zakupów z dwóch toreb.
– Hmm, okej. Zróbmy z tym porządek.
Nie mam żadnych torebek poupychanych po kieszeniach, więc ściągam
bluzę i zaczynam wkładać do niej zakupy. Może nie wszystkie się zmieszczą, ale
warto spróbować.
– Dzięki – mówi, trochę pozbawiona tchu.
Chce się pochylić, żeby mi pomóc, ale ją powstrzymuję.
Trąbi samochód, potem drugi. Tylko jedną nogą stoję na jezdni, ale i tak
trąbią. Najlepszy w mieszkaniu na Brooklynie jest brak trąbienia (zazwyczaj).
Manhattan to chaotyczna, rozgniewana wysepka, ale mógłbym sobie wyobrazić, że
osiadam na Brooklynie, uczę w szkole publicznej i zakładam rodzinę.
W marzeniach zazwyczaj snuję plany o innych miastach, cichszych. Tak czy
inaczej, najpierw muszę skłonić jakąś dziewczynę, żeby poszła ze mną na randkę,
więc to może trochę potrwać. Powiedzmy, że to mój plan na najbliższe pięć lat…
Okej, dziesięć lat. Wkładam butelkę oleju do smażenia pod pachę.
– Poradzę sobie. W porządku – mówię kobiecie.
Spoglądam w jej przymknięte oczy. Patrzy na mnie teraz sceptycznie,
niepewna, czy jestem typem spod ciemnej gwiazdy, czy można mi zaufać. Chcę ją
przekonać, że można. Jednak jest duża szansa, że jeśli to powiem, ona stanie się po
prostu bardziej podejrzliwa. Wiatr się wzmaga, sprawiając, że od razu robi się
trochę chłodniej. Zaczynam poruszać się szybciej, a kiedy już udaje mi się włożyć
większość zakupów do bluzy, związuję ze sobą rękawy, tworząc najlepszą wersję
torby, jaką potrafię. Wrzucam do niej pudełko krakersów i paczkę wędliny.
Wstaję i umieszczam torbę z bluzy w jej dłoniach. Jej wzrok łagodnieje.
– Może pani zatrzymać bluzę, mam ich masę – mówię.
– Założę się, że pewnego dnia bardzo uszczęśliwisz jakąś kobietę, młody
człowieku – mówi do mnie z uśmiechem.
Podnosi pozostałe torby z zakupami, które się nie porwały, poprawia
w rękach bluzę i idzie w swoją stronę. Jej komplement mi pochlebił, ale szybko
zaczynam się zastanawiać, dlaczego przyjmuje, że jestem singlem. Emanuję
desperacją i samotnością?
Pewnie tak.
– Potrzebuje pani pomocy? Może mogę pani pomóc zanieść te rzeczy do
domu? – proponuję, starając się nadać mojemu tonowi brzmienie propozycji, a nie
żądania.
Droga do domu z takimi torbami zajmie jej trochę czasu.
Potrząsa głową i patrzy gdzieś za mnie, w kierunku, w którym wcześniej
zmierzała.
– To niedaleko. Poradzę sobie.
Słyszę w jej głosie delikatny akcent, ale nie rozpoznaję go. Kiedy odchodzi,
uświadamiam sobie, że rzeczywiście nie potrzebuje mojej pomocy – bez problemu
niesie torby i bluzę pełną zakupów. To chyba ma być jakaś metafora zesłana mi
przez kosmiczne siły, żeby mi pokazać, że nie muszę wszystkim pomagać jak
Augustus i jego papierosy w Gwiazd naszych winie. No, to nie dokładnie to samo,
ale cóż. Biedak z pewnością miał znacznie gorzej ode mnie.
Pozwalam kobiecie pójść w swoją stronę i biegnę dalej na południe,
zagłębiając się w Bushwick. Uwielbiam moją okolicę. Jest blisko modnych knajpek
w Williamsburgu, ale czynsze tutaj są znacznie niższe. Nie znaczy to, że nasz
czynsz już nie jest wysoki – cholernie mnie to zaszokowało, kiedy się tu
przeprowadziłem – jest wyższy niż rata kredytu mojej mamy. Ale jeśli nasza
okolica będzie się stawała coraz bardziej modna, z pewnością za chwilę zrobi się
dwa razy wyższy. Tak czy inaczej, nie jest tu tak drogo, jak myślałem. Nie tanio,
z całą pewnością, ale plotki o tym, że czterolitrowa butla mleka kosztuje w Nowym
Jorku dziesięć dolarów, są nieprawdziwe… zazwyczaj. Rosjanin będący właścicielem sklepu na rogu pod moim mieszkaniem lubi zawyżać ceny, ale chyba
po prostu płacę dodatkowe pieniądze za wygodę dostania się tam w czasie
krótszym niż minuta. Zawsze mógłbym iść kolejne dwie minuty i znaleźć inny.
Jedną z najlepszych cech tego miasta są niekończące się możliwości. Od sklepów
na rogu, przez restauracje, po ludzi – zawsze jest kolejna opcja.

Nothing more Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz