Rozdział szósty

197 2 0
                                    

Dakota podchodzi do mnie, natychmiast zarzuca mi ręce na szyję i przyciąga
do siebie. Przytula się do mnie na dłużej niż zwykle, a kiedy mnie puszcza, opiera
głowę na moim ramieniu. Jest prawie trzydzieści centymetrów niższa ode mnie,
chociaż zawsze lubiłem się z niej naśmiewać, że jej włosy - niesforny bałagan
loków - dodają dziesięć centymetrów do wzrostu zadeklarowanego w prawie jazdy.
Ma czerwony nos i jest strasznie rozczochrana. Nie jest jeszcze zimno, ale wiatr przynosi chłód znad pobliskiej East River. Nie ubrała się odpowiednio do
jesiennej aury - w gruncie rzeczy nie ma na sobie prawie nic. Nie żebym narzekał.
- Co robisz po tej stronie torów? - pytam.
Mieszka na Manhattanie, a jednak widzę ją na Brooklynie już drugi raz
w tym tygodniu.
- Biegam. Przebiegłam przez Manhattan Bridge i dalej.
Spogląda mi w oczy, a później jej wzrok pada na moje czoło.
- Co, do cholery, stało ci się w twarz?
Przyciska palce do mojej skóry, a ja się krzywię.
- To długa historia.
Dotykam wrażliwego miejsca palcami i czuję obrzmienie przy ranie.
- Wdałeś się po drodze w uliczną bójkę? - droczy się ze mną, a w mojej
piersi coś zaczyna drżeć: tęsknię za nią, mimo że stoi tuż obok.
Nie ma mowy, żebym jej powiedział, co tak naprawdę zrobiłem sobie w głowę. Albo w kolano. Ech, czuję się jak straszny oblech, teraz, kiedy jest tuż
przy mnie, bo myślę o niej za każdym razem, kiedy robię sobie dobrze.
- Nie do końca. - Potrząsam głową i ciągnę dalej: - Upadłem pod
prysznicem. Ale wolę twoją wersję. Brzmi znacznie bardziej cool. - Chichoczę, spoglądając na nią.
Moja odpowiedź ją rozbawia i Dakota podskakuje na piętach swoich
jasnoróżowych nike'ów. Żółty znaczek na jej butach pasuje do koloru sportowego
stanika, a jej bardzo krótkie spodenki są również różowe.
- Więc co porabiasz? Chcesz pójść na kawę albo coś? - pyta.
Jej wzrok pada na drugą stronę ulicy i Dakota zaczyna się przyglądać parze,
którą wcześniej widziałem. Ze splecionymi dłońmi przechadzają się po ulicach
Brooklynu. To romantyczny widok - on okrywa ją swoim płaszczem i pochyla się,
by pocałować jej włosy.
Dakota spogląda z powrotem na mnie - żałuję, że nie wiem, co się dzieje
w jej głowie. Czy za mną tęskni? Czy widok tej szczęśliwej, trzymającej się za ręce
pary sprawia, że pragnie mojej czułości? Chce spędzić ze mną teraz trochę czasu - co to znaczy? Nie mam kompletnie
nic do roboty, ale pewnie powinienem się zachowywać, jakbym miał jakiekolwiek
życie poza uczelnią i pracą.
- Mam teraz trochę wolnego czasu.
Wzruszam ramionami, a ona bierze mnie pod rękę i zaczyna prowadzić.
Podczas spaceru próbuję skompilować listę normalnych sposobów rozpoczęcia
konwersacji, które prawie nie mogłyby się okazać niezręczne. Mówię „prawie",
ponieważ jeśli ktokolwiek ma talent do sprawiania, by zwykłe sytuacje stawały się
niezręczne, to właśnie ja.
Idziemy do znajdującego się zaledwie kilka przecznic dalej Starbucksa, ale
Dakota prawie milczy przez całą drogę. Widzę, że coś jest nie tak.
- Zimno ci? - pytam.
Trzeba było zapytać wcześniej. Na pewno jej zimno, nie ma prawie nic na sobie.
Spogląda na mnie i jej nos klauna mówi wszystko, chociaż potrząsa głową.
- Proszę.
Delikatnie odsuwam się od niej, ściągam bluzę przez głowę i podaję ją jej.
Czuję łagodny ból, kiedy wącha szary materiał, tak jak zawsze to robiła.
W czasach szkoły średniej miała obsesję noszenia moich bluz z kapturem.
Musiałem kupować je co dwa tygodnie, żeby nadążyć za jej złodziejskimi skłonnościami.
- Wciąż używasz spicebomb - mówi, nie pytając.
Kupiła mi pierwszy flakonik wody kolońskiej na pierwsze wspólne święta,
a później robiła to co roku.
- Tak. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
Patrzę, jak naciąga moją bluzę. Jej loki jako pierwsze przechodzą przez
otwór na głowę i pomagam jej przełożyć niesforne włosy przez kołnierzyk. Bluza
kończy się na wysokości jej kolan.
Spogląda na symbol na materiale.
- Insygnia śmierci. - Dotyka czubka trójkąta niepomalowanym
paznokciem. - Niektóre rzeczy naprawdę nigdy się nie zmieniają.
Czekam, aż się uśmiechnie, ale tego nie robi.
Znów wącha bluzę.
- Robisz to, bo lubisz ten zapach, czy dlatego, że pewnie został ci po mnie
duży zapas?
Dakota wreszcie się śmieje, ale znów coś jest nie tak.
- Znajdź stolik, a ja przyniosę kawę - proponuję.
Właśnie tak robiliśmy, mieszkając jeszcze w Saginaw - ona wybierała stolik,
zazwyczaj przy oknie, a ja zamawiałem nam takie same napoje. Dwa razy mocca
frappuccino, z dodatkową porcją syropu cukrowego dla niej i dodatkowym szotem espresso dla mnie. Zawsze zamawiałem dwa kawałki cytrynowego ciasta
biszkoptowego, a ona zawsze wyjadała z mojego lukier.
Przez lata zmieniłem upodobania i nie mogę się już zmusić do tego, by pić słodki koktajl mleczny przebrany za kawę. Zamawiam dla niej frappuccino, a dla
siebie americano. Dwa kawałki cytrynowego biszkoptu. Czekając, aż mnie
zawołają, spoglądam na stolik, przy którym siedzi Dakota - patrzy w przestrzeń
i trzyma dłonie pod brodą.
- Mocca frap i americano... zapraszam... Londyn!
Urocza baristka myli moje imię. Pełna entuzjazmu kładzie napoje na blacie
z wielkim uśmiechem na twarzy, podobnie jak wszyscy zatrudnieni w sieci z syrenką.
Dakota nieco się prostuje, kiedy dochodzę do stolika. Podaję jej duży
plastikowy kubek, a ona spogląda na mój.
- Co to? - pyta.
Siadam naprzeciwko niej, a ona unosi mój kubek do ust.
- Nie będzie ci smakowało... - próbuję ją ostrzec.
Za późno - już zamyka oczy i się krzywi. Nie wypluwa, ale ma ochotę to
zrobić. Ma policzki pełne mieszaniny espresso i wody i wygląda jak mała urocza
wiewiórka, z trudem usiłując ją przełknąć.
- Fuj! Jak możesz to pić? - wykrzykuje, kiedy wreszcie jej się udaje.
Podsuwam jej własny kubek, żeby mogła popić. - Smakuje jak czysta smoła... fuj!
Zawsze lubiła trochę dramatyzować.
- Mnie odpowiada.
Wzruszam ramionami, popijając kawę.
- Od kiedy pijesz taką ekskluzywną kawę? - Dakota znów marszczy nos
z obrzydzenia. Chichoczę.
- Nic w tym ekskluzywnego. To tylko espresso z wodą - mówię, broniąc
swojego napoju.
Prycha.
- Mnie tam to brzmi ekskluzywnie.
Za jej słowami coś się kryje. Nie pojmuję tego jeszcze do końca, ale wydaje
się zła na mnie za coś, co zrobiłem, mimo że o tym nie wiem.
Czuję się, jakbyśmy wciąż ze sobą byli.
- Kupiłem ci też trochę cytrynowego ciasta. Dwa kawałki.
Przysuwam brązową papierową torbę w jej kierunku. Potrząsa głową
i odpycha ją z powrotem na moją stronę stołu.
- Nie mogę już jeść takich rzeczy. Ta kawa to już dla mnie lunch.
Marszczy nos, a ja przypominam sobie, że narzekała na zmiany, które
musiała wprowadzić w swoim jadłospisie na akademii. Musi trzymać stałą dietę, w której nie ma miejsca na cytrynowy biszkopt.
- Przepraszam.
Krzywię się i zaginam rogi torebek, zamykając je. Zabiorę je do domu i zjem
później, kiedy nie będzie jej obok, by patrzeć na moje obżarstwo.
- Co u ciebie? - pytam po dłuższej ciszy.
Żadne z nas chyba nie wie, jak się zachować, kiedy nie jesteśmy razem.
Zachowujemy się jak obcy. Byliśmy znajomymi przez kilka lat, zanim zaczęliśmy
się ze sobą spotykać - nasza przyjaźń się pogłębiła, kiedy zostałem najlepszym
przyjacielem jej brata. Dreszcz przeszywa mój kręgosłup, gdy czekam na jej
odpowiedź.
- W porządku.
Wzdycha. Na chwilę zamyka oczy i wiem, że kłamie.
Sięgam na drugą stronę stołu i kładę dłoń obok jej dłoni. Dotknięcie jej nie
byłoby odpowiednie, ale bardzo tego chcę.
- Wiesz, że możesz mi powiedzieć.
Znów wzdycha, odmawiając.
- Jestem twoim bezpiecznym schronieniem, pamiętasz?
Przypominam jej, jak mnie traktowała. Kiedy znalazłem ją zapłakaną na
schodach przed domem z krwią we włosach, obiecałem, że zawsze będę zapewniał
jej bezpieczeństwo. Czas ani zerwanie tego nie zmienią.
Wyraźnie widać, że nie to chciała usłyszeć, i odpycha moją dłoń, każąc
przestać.
- Nie potrzebuję bezpiecznego schronienia, Landon, potrzebuję... cóż, nie
wiem nawet, czego potrzebuję, ponieważ moje życie się, kurwa, wali i nie wiem,
jak je naprawić.
Ze smutkiem w oczach czeka na moją odpowiedź.
Jej życie się wali? Co to w ogóle znaczy?
- W jakim sensie? Chodzi o szkołę?
- O wszystko, dosłownie każdą cholerną rzecz w moim życiu.
Nie nadążam. Pewnie dlatego, że nie dała mi żadnej informacji, która
pozwoliłaby mi jej pomóc.
Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, uświadomiłem sobie, że zrobiłbym
wszystko, by mieć pewność, że wszystko u niej w porządku. Jestem naprawiaczem,
tym, który dla wszystkich wszystko naprawia, a zwłaszcza dla mieszkającej po
sąsiedzku dziewczyny o kręconych włosach, której ojciec jest dupkiem, a brat
ledwo może się odezwać, nie dostając w nagrodę za to kolejnego siniaka. I proszę
bardzo, pięć lat później wydostaliśmy się z podupadającego miasta, w którym nic
się nie dzieje, znajdujemy się daleko od tego mężczyzny, ale niektóre rzeczy
naprawdę nigdy się nie zmieniają.
- Powiedz mi coś, daj mi jakąś wskazówkę. Kładę dłoń na jej dłoni, a ona się odsuwa - wiedziałem, że to zrobi.
Pozwalam jej. Zawsze pozwalałem.
- Nie dostałam roli, do której trenowałam, trenowałam i trenowałam przez
ostatnie dwa miesiące. Myślałam, że jest już moja. Pozwoliłam nawet, żeby
pogorszyły mi się oceny, bo tak dużo czasu spędziłam, ćwicząc przed castingiem.
Wzdycha z trudem i znów zamyka oczy.
- Co się stało na castingu? Dlaczego nie dostałaś roli?
Potrzebuję więcej kawałków łamigłówki, zanim zdołam znaleźć rozwiązanie.
- Bo nie jestem biała - mówi głośno i z niezbitą pewnością.
Jej odpowiedź dotyka niewielkiego bąbelka gniewu, w którym mieszczą się tylko rzeczy, co do których czuję się bezsilny. Mogę naprawić bardzo dużo, ale nie
mogę naprawić ignorancji w takim stopniu, w jakim bym chciał.
- Tak powiedzieli?
Nie podnoszę głosu, mimo że mam na to ochotę. Nie mogli przecież
powiedzieć czegoś takiego studentce?
- Nie, ale nie musieli. Zawsze wybierają białe dziewczyny do głównych ról.
Mam tego dość.
Odchylam się na drewnianym fotelu i upijam pierwszy łyk kawy.
- Rozmawiałaś o tym z kimś? - pytam nieśmiało.
Rozmawialiśmy już o tym kilkakrotnie. Bycie Mulatką na Środkowym
Zachodzie nie przeszkadzało nikomu w naszej okolicy i prawie nikomu w naszej
szkole. Ludność Saginaw jest mniej więcej równo podzielona, jeśli chodzi o kolor skóry, a w moim sąsiedztwie mieszkali przede wszystkim czarni. Ale mimo
wszystko kilkakrotnie zdarzyło się, że ktoś spytał ją albo mnie, dlaczego jesteśmy razem.
„Dlaczego spotykasz się tylko z białymi?" - pytali ją znajomi.
„Dlaczego nie znajdziesz sobie białej dziewczyny?" - pytały mnie
zdzirowate pannice malujące oczy białą kredką i trzymające żelowe długopisy
w podrabianych torebkach kupionych w Kmarcie. Nie żebym miał coś przeciwko Kmartowi, zawsze lubiłem ten sklep, póki go nie zamknęli. Cóż, może poza
klejącymi się podłogami - były beznadziejne.
Dakota przez kilka sekund ssie koniec rurki. Kiedy podnosi głowę, ma
kroplę bitej śmietany w kąciku ust. Walczę z odruchem, by delikatnie ją zetrzeć.
- Pamiętasz, jak godzinami przesiadywaliśmy w Starbucksie w Saginaw?
I tak po prostu zapomina o prawdziwym powodzie swojego smutku. Nie
naciskam, by dalej o nim rozmawiać. Nigdy tego nie robiłem.
Kiwam głową.
- Za każdym razem podawaliśmy im fałszywe imiona - śmieje się. -
Pewnego razu kobieta tak się wkurzyła, nie umiejąc zapisać „Hermiona", że już
nigdy nie umieszczała naszych imion na kubkach. Jej śmiech jest teraz prawdziwy i nagle znów mam piętnaście lat i biegnę
ulicą za zbuntowaną Dakotą, która pochyliła się nad kontuarem i ukradła marker
prosto z fartucha sprzedawczyni. Tamtego dnia padało i byliśmy cali w brudnej,
brązowej chlapie, zanim dotarliśmy do domu. Moja mama nie wiedziała, co się
dzieje, kiedy Dakota krzyknęła, że uciekamy przed gliniarzami, wbiegając po
schodach mojego starego domu.
Przyłączam się do jej słodkiej zadumy.
- Naprawdę myśleliśmy, że gliny będą marnować czas na dwoje
nastolatków, którzy ukradli pisak.
Kilkoro klientów zerka w naszym kierunku, ale w kawiarni jest duży ruch,
więc szybko znajdują sobie kogoś innego, bardziej interesującego niż dwoje byłych
na niezręcznej kawie.
- Carter mówił, że ta kobieta mu powiedziała, że nie będą nas już tam
wpuszczać - wspomina, a jej spojrzenie staje się ponure. Przywołanie Cartera
sprawia, że czuję dreszcz na karku.
Dakota musi coś widzieć w moich oczach, bo sięga przez stół i kładzie dłoń
na mojej. Zawsze jej na to pozwalałem.
Wykorzystując lekcję z jej podręcznika, zmieniam temat.
- Dobrze nam było w Michigan.
Dakota przechyla głowę i światło z góry pada na jej włosy, sprawiając, że
promienieje. Nie uświadamiałem sobie, jak samotny ostatnio się czułem. Poza
krótkim dotykiem Nory nikt mnie nie dotykał od miesięcy. Nikt mnie od miesięcy
nie pocałował. Od czasu, kiedy Dakota ostatni raz przyleciała mnie odwiedzić
w Waszyngtonie, nikt poza Tessą i moją mamą nawet mnie nie przytulił.
- Tak, to prawda - mówi. - Dopóki mnie nie opuściłeś.

Nothing more Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz