Rok wcześniej.
Postawny mężczyzna szedł aleją wzdłuż rzeki, gdzie woda wezbrała parę centymetrów po obfitym deszczu, który spadł kilka godzin temu. Rozglądał się on co chwila pospiesznie, spoglądając przez swoje ramię do tyłu, by sprawdzić czy nikt go nie śledzi. Słońce chyliło się już ku zachodowi, co podpowiadało mu, że za chwilę dotrze do krańca swojej podróży. Przyoblekło swój kolor w soczysty pomarańcz, dlatego postawnemu mężczyźnie wydawało się, że śmiało się ono z jego nieuniknionej konfrontacji z przeznaczeniem; promieniowało w czasie, gdy jego życie dobiegało końca.
Wiedział, że to był koniec jego podróży. Wiedział to już z chwilą, gdy dostał sowę dzisiejszego ranka, a jednak nie śmiał ratować siebie, znając działanie klątwy na rodzie. Jedna śmierć była uwolnieniem kolejnej, pociągała za sznurek pobudzając tylko mechanizm lawirowania po ofiarach, kończąc okrutnie na ostatnim ogniwie, którym będzie don.
Wchodząc do domu zbadał przezornie teren dookoła siebie. Nie miał wyciągniętej różdżki gdyż przypuszczał, że osoba, która go tu sprowadziła nie chciała go zabić. Nie osobiście, nie teraz, troszcząc się o to długo wcześniej.
Przekraczając próg usłyszał jak gdzieś z góry dobiega odgłos grania instrumentu, jakby ktoś włączył właśnie stary gramofon na korbkę, który odtwarzał bliżej niezidentyfikowane dźwięki. Jeśli to było prawdą, to ten sam ktoś musiał wziąć "skrzeki" błędnie za muzykę, bo na gust mężczyzny brzmiało to bardziej na zepsutą taśmę wymagającą zniszczenia, aniżeli ścieżkę dźwiękową.
– Proszę, proszę – rozległ się zimny głos z salonu, więc mężczyzna przeszedł przez hol na spotkanie konfrontacyjne ze swoim prześladowcą.
– Dołohow – Lucjusz Malfoy wycedził przez zaciśnięte zęby. – Mogłem się tego domyślić.
– Mogłeś – przyznał lekceważąco, odrobinę przytakując głową.
– Po co chciałeś się tu ze mną spotkać? – blondyn spojrzał na Śmierciożercę stojącego przed nim z pogardą. – Nie dość ci, że uruchomiłeś klątwę? Że zabijesz niewinne osoby tylko po to, by się mnie pozbyć?
– Niewinne? – prychnął Dołohow, krążąc wokół swej ofiary. – Chyba nie znasz tego pojęcia.
Wydawał się być zadowolony z faktu, że wszystko przebiega tak jak należy, że wszystko układa się po jego myśli.
– Wiem na pewno, że mój pierworodny syn nie jest winien twojej nienawiści do mnie – wypluł Lucjusz, mierząc wzrokiem w wycelowaną w siebie różdżkę.
– Pewnie nie jest – odparł wesoło młody mężczyzna, po czym nagle spoważniał, dodając: – Ale tu chodzi właśnie o niego.
– O niego? Nie rozśmieszaj mnie – głos Malfoya był na tyle szyderczy, że gdyby Draco był świadkiem tej rozmowy mógłby poczuć się urażony. – Co cię on obchodzi?
– Masz rację, mnie nic, ja tylko pomagam bratu – szepnął cicho Antonin, wychodząc z cienia, gdzie dotychczas przebywał. Blade światło oświetliło jego młodą* twarz, na której nie widniała jeszcze żadna blizna, żadna bruzda od pojedynku. Był bardzo podobny do młodszego brata, te same rysy twarzy, to samo przeszywające zmysły spojrzenie, ten sam zepsuty żądzami charakter.
– A więc to Alex za tym stoi?! – zapytał w furii Lucjusz.
– Po części tak, choć nie ukrywam, że ja też maczałem w tym palce – wzruszył niedbale ramionami, po czym rzucił spojrzenie w dół na swoje ręce, jakby chciał się przekonać czy przypadkiem nie były one skąpane we krwi, która miała się przelać. – On chciał pozbyć się twojego syna, ja ciebie, wszystko idealnie się złożyło – kontynuował wciąż szepcząc. – Przyznaję, że mnie nie bawią klątwy, za długo trwają więc wolę zaklęcia, ale Alex bardzo się upierał.
CZYTASZ
COR CORDIUM
FanfictionDruga część opowiadania SUPRA VIRES. Po fiasku planu Pansy, zakładającego śmierć Dracona Malfoya, nadchodzi siódmy i zarazem ostatni rok nauki w Hogwarcie. Zaskakująca wiadomość obiega nagle cały magiczny świat - w Proroku Codziennym pojawia się zdj...