CLAUDE
Claude Monet w zamyśleniu gładził swoje nieokiełznane włosy, uporczywie wpatrując się w projekt grafiki, który leżał przed nim. Woda. Kwiatki. Tak, to było dobre, ale czegoś brakowało, ta woda i kwiatki wydawały się takie... No, niewystarczające. To znaczy, stworzył już jakieś milion obrazów z wodą i kwiatkami, które odniosły furorę, ale tutaj czegoś brakowało.
Ewidentnie.
Z zazdrością spojrzał na pracę Pierre-Auguste'a Renoira, wdzięczny portret dwóch dziewczyn przy pianinie. Choć Renault posłużył się w tej pracy jedynie płynnymi, delikatnymi liniami, niemal czuł miękką skórę muzyczek, subtelny puch ich rozpuszczonych włosów. Przeniósł ponury wzrok na samego chłopaka, który siedział z głową opartą na dłoniach, niemal jak dziewczynki z jego obrazów, i z podobnie naiwnym, cielęcym wyrazem twarzy rozmawiał z profesorem Rembrandtem.
Claude z dużym trudem powstrzymał warknięcie na tego chuderlawego, burżuazyjnego lizusa, że wcale nie jest impresjonistyczny i jego prace to jakaś kpina, i żeby zostawił pejzaże jedynemu mistrzowi pejzaży w ich gronie – bynajmniej nie miał na myśli Sisleya – ale wiedział, że wyżywanie się na Renoirze w obecności nauczyciela może stanowić pewne faux pas. Zagryzł policzki od środka i znów wbił wzrok w swoją grafikę.
Była słaba, cholera. Nie podobała mu się. Odrzucił kartkę na bok, by wziąć następną; pospiesznie naszkicował morze, fale, łodzie, przystań, ale to wszystko wciąż wydawało się nienaturalne.
Z ust Claude'a wyrwało się pełne zniecierpliwienia westchnienie. To też mu nie wyszło. Czasami miał ochotę rzuć to wszystko, zakrzyknąć radośnie, że sztuka to jednak nie istnieje oraz przystąpić do pochodu półgłówków Marcela Duchampa. Jedynym, co powstrzymywało go od tak radykalnych czynów, była wizja tego, jak bardzo kpiłby z niego Renoir.
Przeklęty Renoir. Jemu to wszystko wychodziło, wszystkie jego obrazy takie ładniutkie, wymuskane, mięciutkie jak puree ziemniaczane ze stołówki. On też był taki – gdyby był ziemniakiem, ewidentnie byłby puree. Też miał gładziutką skórę, zawsze nienagannie ułożone włosy, nienagannie wyprasowane ubranka, nienaganne ocenki i równowagę psychiczną. A niech go.
Gdyby Claude byłby ziemniakiem, byłby raczej jakimś topornym kartoflem.
― Monet, jak tam? Jakieś problemy?
Spojrzał z udręką w oczach na profesora Rembrandta.
― Niemoc twórcza ― wyszeptał dramatycznie. ― Dopadła mnie. Znowu.
― To szósty dzień z rzędu ― nie omieszkał poinformować Sisley.
― Zamknijcie się wszyscy, z łaski swojej.
― Nie wiesz, co narysować? ― zapytał nauczyciel tym swoim łagodnym głosem. Impresjoniści naprawdę lubili Rembrandta van Rijn – był cierpliwy, sympatyczny, jego obrazy zawsze wydawały im się absolutnie fenomenalne i nigdy nie rozumieli, czemu tak mało ludzi chce je kupować. Stanowili coś w rodzaju jego ulubieńców; choć większość z nich wybrała malarstwo na dziedzinę kierunkową, czasem przychodzili do niego po lekcjach, by zrobić dodatkowe grafiki. Tak było i dzisiaj.
Claude zmusił się do spojrzenia w ciepłe oczy nauczyciela. Intrygował go, właściwie od zawsze – był taką ciepłą osobą, ale miał w sumie dziwny, trudny do rozgryzienia smutek. Jakaś nostalgia, melancholia, która wniknęła zbyt głęboko. Nawet śmiech Rembrandta był nią lekko nasączony.
― Nie wiem. Kwiaty mi nie wyszły, przystań też.
Znów zerknął kątem oka na pracę Renoira. Rembrandt dostrzegł z lekka zazdrosne spojrzenie ucznia i zagadnął:
CZYTASZ
Kolekcja kilku sztuk
Short StoryNic nie może być zwyczajne, gdy znajdujesz się w szkole dla artystów, w liceum plastycznym z internatem, a Twoimi kolegami i koleżankami z klasy są najsłynniejsi twórcy ostatnich dwóch wieków, zaś uczą cię dawni mistrzowie. Nic nie może być spo...