55

14K 1K 359
                                    

*Jeśli uważacie, że teraz jestem jak Polsat to poczekajcie na ostatni rozdział :) Po nim mnie zamordujecie.*

Mallory:

-Co?- Zapytał Theo jakby nie rozumiejąc moich słów.

-Rodzę kretynie.- Wykrzyczałam wściekła zaciskając zęby pod wpływem bólu.

-To niemożliwe! Termin masz za dwa tygodnie!

-Najwyraźniej dzieci tak się zachwyciły twoim wózkiem, że chcą go natychmiast przetestować!- Wycedziłam przytrzymując się krzesła:

-Mallory! Błagam nie żartuj.- Theo spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem, co niebezpiecznie zwiększyło moją irytację.

-A teraz mi kurwa wierzysz?!- Zapytałam czując ciepłą ciecz spływającą mi po nogach.

-O mój boże! Mallory odeszły ci wody!

-No, co ty nie powiesz!- Wykrzyczałam po raz kolejny dusząc w sobie okrzyk bólu.

-O boże, i co ja mam zrobić?!- Theo biegał w kółko łapiąc się za włosy.

-Może być zawołał lekarza?!

-A, tak! To ty tu poczekaj na mnie!

-Uwierz mi, nigdzie nie mam zamiaru iść.- Wycedziłam siadając na twardym plastikowym krześle a Theo odwrócił się na pięcie i pobiegł przed siebie.

Po chwili ponownie dostrzegłam jak krąży obok mnie:

-Theo do kurwy nędzy biegasz w kółko!

-A no tak, racja!- Zatrzymał się, rozejrzał, po czym pobiegł tym razem już na szczęście we właściwą stronę.

Nigdy nie sądziłam, że jednorazowa przygoda z Michaelem Santezem zaprowadzi mnie na szpitalną porodówkę. Nie byłam przygotowana na to, czułam, że jestem za młoda na wzięcie odpowiedzialności za trójkę dzieci: Elliota, Alayę i Aresa. Najprawdopodobniej od dziś aż po kres swych dni będę odpowiedzialna za te trzy istoty.

Moje rozmyślania przerwała kolejna fala bólu, złapałam się za brzuch i głośno krzyknęłam:

-Wdech i wydech, kurwa w szkole rodzenia to było łatwiejsze!

-Mallory!- Theo podbiegł do mnie układając ręce pod moimi kolanami, po czym dźwignął mnie i podniósł:

-Co ty robisz?!- Krzyknęłam przerażona czując kolejne skurcze:

-Lekarz czeka, kazał cię przyprowadzić!

-Ach! Gdybym wiedziała, że to tak będzie boleć pamiętałabym o zabezpieczeniach! Nigdy więcej seksu!- Wykrzyczałam w momencie, gdy Theo wpadł ze mną na sale porodową:

-Niech pan się tak nie martwi, zawsze tak krzyczą.- Zaśmiał się lekarz.- Co ile skurcze?

-Nie wiem, nie liczę, jakby pan nie zauważył to rodzę!- Odpowiedziałam wściekła.

-Patrząc po pani to nie mamy czasu na cesarkę, czeka nas poród naturalny.

-Co?! Nie, nie zgadzam się!- Oponowałam, podczas gdy Theo ułożył mnie na specjalnym fotelu.

-Przykro mi panno Stadfort, ale nie mamy innego wyjścia, porody bliźniacze zazwyczaj odbywają się poprzez cesarskie cięcie ale w pani przypadku akcja porodowa przebiega nadzwyczaj szybko. Przepraszam, ale czy jest pan ojcem?- Zwrócił się do Theo.

-Nie.- Odpowiedział zmieszany mężczyzna.

-W takim razie musi pan opuścić salę.

-Jest ojcem, i ma tu kurwa być i trzymać mnie za tę pieprzoną rękę.- Warknęłam ujmując jego dłoń, po czym wbiłam w nią paznokcie a Theo skrzywił się.

-Auć.

-Auć? Ja tu kurwa próbuje przecisnąć dwa arbuzy przez dziurę wielkości cytryny, ale to ciebie boli?!

-Proszę się uspokoić!- Polecił lekarz.

-Theo przysięgam, że urwę ci jaja!- Wycharczałam czując kolejne fale bólu.

-Ale ja nic nie zrobiłem!- Odpowiedział spanikowany.

-I nie zrobisz!

-Proszę się skupić i przeć!- Wtrącił się lekarz a ja ponownie ścisnęłam rękę przyjaciela i zaczęłam wykonywać polecenia położnika

***

Najgorsze cztery godziny mojego życia, nie miałam już siły na nic, marzyłam tylko o tym by zasnąć i więcej się nie obudzić.

Na szczęście mogłam liczyć na Theo, który był ze mną do samego końca i to on, jako pierwszy wziął w ramiona małą Alayę. Był to jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu, choć żałowałam, że to nie Santez był przy mnie w tej chwili.

To on powinien słuchać tych wszystkich obelg i ściskać moją dłoń, to Michael Santez powinien, jako pierwszy wziąć w ramiona nasze dzieci. Jednak nie było go.

Jak zwykle nie było go w ważnym momencie mojego życia.

Leżałam spocona i zmęczona trzymając Aresa na swojej piersi, czułam wewnętrzną radość i spokój, byłam szczęśliwa. Pierwszy raz od dawna czułam błogość.

Moje dzieci były cudowne, może i każda matka tak uważała, ale ja miałam rację. Gdy przyjrzałam się Alayi i Aresowi dostrzegłam, że nie wdały się ani we mnie ani w Michaela.

Były perfekcyjną mieszanką nas dwojga, oboje mieli jedno oko ciemnobrązowe zaś drugie zielone zupełnie jak moje, a ciemne lekko kręcone włoski zdobiły ich główki.

Nie mogłam się napatrzeć na moje kruszynki, Theo trzymał i lekko kołysał Alayę:

-Jest cudowna, boje się, że jej coś zrobię.- Powiedział cicho wciąż wpatrując się w małą.

-Przyzwyczajaj się wujku.- Uśmiechnęłam się zerkając na niego.

-Nie na długo.- Odparł smutno.

-Jak to?

-Przecież odejdziesz, wrócisz do ich ojca, prawda?

-Tak, wrócę. Nawet nie wiedział o mojej ciąży, chcę by miał szansę poznać swoje dzieci. Poza tym tam jest Elliot, nie mogę go zostawić, stracił już zbyt wielu członków rodziny.

-Wiesz, że będę tęsknił? Cholernie się do ciebie przywiązałem, nie sądziłem, że na akcji poznam kogoś wartościowego, z kim będę z przyjemnością chciał spędzać czas.

-Też bardzo cię lubię Theo, i dziękuję za wszystko. Za to, że tu przychodziłeś, byłeś przy mnie, choć nie musiałeś i za to, że dziś trzymałeś mnie za rękę. Bałam się.- Wyznałam szczerze.

-Wiem, dlatego cieszę się, że mogłem być przy tobie. Pamiętaj, że zawsze ci pomogę, bez względu na wszystko.

-Doceniam to, i do końca życia będę ci wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Uratowałeś mnie, nas.

-I zrobiłbym to jeszcze raz, jesteście dla mnie jak rodzina, a rodziny się nie zostawia.

Data opublikowania:
3 kwietnia 2018

Uratuj mnieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz