*Jeśli uważacie, że teraz jestem jak Polsat to poczekajcie na ostatni rozdział :) Po nim mnie zamordujecie.*
Mallory:
-Co?- Zapytał Theo jakby nie rozumiejąc moich słów.
-Rodzę kretynie.- Wykrzyczałam wściekła zaciskając zęby pod wpływem bólu.
-To niemożliwe! Termin masz za dwa tygodnie!
-Najwyraźniej dzieci tak się zachwyciły twoim wózkiem, że chcą go natychmiast przetestować!- Wycedziłam przytrzymując się krzesła:
-Mallory! Błagam nie żartuj.- Theo spojrzał na mnie przerażonym wzrokiem, co niebezpiecznie zwiększyło moją irytację.
-A teraz mi kurwa wierzysz?!- Zapytałam czując ciepłą ciecz spływającą mi po nogach.
-O mój boże! Mallory odeszły ci wody!
-No, co ty nie powiesz!- Wykrzyczałam po raz kolejny dusząc w sobie okrzyk bólu.
-O boże, i co ja mam zrobić?!- Theo biegał w kółko łapiąc się za włosy.
-Może być zawołał lekarza?!
-A, tak! To ty tu poczekaj na mnie!
-Uwierz mi, nigdzie nie mam zamiaru iść.- Wycedziłam siadając na twardym plastikowym krześle a Theo odwrócił się na pięcie i pobiegł przed siebie.
Po chwili ponownie dostrzegłam jak krąży obok mnie:
-Theo do kurwy nędzy biegasz w kółko!
-A no tak, racja!- Zatrzymał się, rozejrzał, po czym pobiegł tym razem już na szczęście we właściwą stronę.
Nigdy nie sądziłam, że jednorazowa przygoda z Michaelem Santezem zaprowadzi mnie na szpitalną porodówkę. Nie byłam przygotowana na to, czułam, że jestem za młoda na wzięcie odpowiedzialności za trójkę dzieci: Elliota, Alayę i Aresa. Najprawdopodobniej od dziś aż po kres swych dni będę odpowiedzialna za te trzy istoty.
Moje rozmyślania przerwała kolejna fala bólu, złapałam się za brzuch i głośno krzyknęłam:
-Wdech i wydech, kurwa w szkole rodzenia to było łatwiejsze!
-Mallory!- Theo podbiegł do mnie układając ręce pod moimi kolanami, po czym dźwignął mnie i podniósł:
-Co ty robisz?!- Krzyknęłam przerażona czując kolejne skurcze:
-Lekarz czeka, kazał cię przyprowadzić!
-Ach! Gdybym wiedziała, że to tak będzie boleć pamiętałabym o zabezpieczeniach! Nigdy więcej seksu!- Wykrzyczałam w momencie, gdy Theo wpadł ze mną na sale porodową:
-Niech pan się tak nie martwi, zawsze tak krzyczą.- Zaśmiał się lekarz.- Co ile skurcze?
-Nie wiem, nie liczę, jakby pan nie zauważył to rodzę!- Odpowiedziałam wściekła.
-Patrząc po pani to nie mamy czasu na cesarkę, czeka nas poród naturalny.
-Co?! Nie, nie zgadzam się!- Oponowałam, podczas gdy Theo ułożył mnie na specjalnym fotelu.
-Przykro mi panno Stadfort, ale nie mamy innego wyjścia, porody bliźniacze zazwyczaj odbywają się poprzez cesarskie cięcie ale w pani przypadku akcja porodowa przebiega nadzwyczaj szybko. Przepraszam, ale czy jest pan ojcem?- Zwrócił się do Theo.
-Nie.- Odpowiedział zmieszany mężczyzna.
-W takim razie musi pan opuścić salę.
-Jest ojcem, i ma tu kurwa być i trzymać mnie za tę pieprzoną rękę.- Warknęłam ujmując jego dłoń, po czym wbiłam w nią paznokcie a Theo skrzywił się.
-Auć.
-Auć? Ja tu kurwa próbuje przecisnąć dwa arbuzy przez dziurę wielkości cytryny, ale to ciebie boli?!
-Proszę się uspokoić!- Polecił lekarz.
-Theo przysięgam, że urwę ci jaja!- Wycharczałam czując kolejne fale bólu.
-Ale ja nic nie zrobiłem!- Odpowiedział spanikowany.
-I nie zrobisz!
-Proszę się skupić i przeć!- Wtrącił się lekarz a ja ponownie ścisnęłam rękę przyjaciela i zaczęłam wykonywać polecenia położnika
***
Najgorsze cztery godziny mojego życia, nie miałam już siły na nic, marzyłam tylko o tym by zasnąć i więcej się nie obudzić.
Na szczęście mogłam liczyć na Theo, który był ze mną do samego końca i to on, jako pierwszy wziął w ramiona małą Alayę. Był to jeden z najpiękniejszych widoków w moim życiu, choć żałowałam, że to nie Santez był przy mnie w tej chwili.
To on powinien słuchać tych wszystkich obelg i ściskać moją dłoń, to Michael Santez powinien, jako pierwszy wziąć w ramiona nasze dzieci. Jednak nie było go.
Jak zwykle nie było go w ważnym momencie mojego życia.
Leżałam spocona i zmęczona trzymając Aresa na swojej piersi, czułam wewnętrzną radość i spokój, byłam szczęśliwa. Pierwszy raz od dawna czułam błogość.
Moje dzieci były cudowne, może i każda matka tak uważała, ale ja miałam rację. Gdy przyjrzałam się Alayi i Aresowi dostrzegłam, że nie wdały się ani we mnie ani w Michaela.
Były perfekcyjną mieszanką nas dwojga, oboje mieli jedno oko ciemnobrązowe zaś drugie zielone zupełnie jak moje, a ciemne lekko kręcone włoski zdobiły ich główki.
Nie mogłam się napatrzeć na moje kruszynki, Theo trzymał i lekko kołysał Alayę:
-Jest cudowna, boje się, że jej coś zrobię.- Powiedział cicho wciąż wpatrując się w małą.
-Przyzwyczajaj się wujku.- Uśmiechnęłam się zerkając na niego.
-Nie na długo.- Odparł smutno.
-Jak to?
-Przecież odejdziesz, wrócisz do ich ojca, prawda?
-Tak, wrócę. Nawet nie wiedział o mojej ciąży, chcę by miał szansę poznać swoje dzieci. Poza tym tam jest Elliot, nie mogę go zostawić, stracił już zbyt wielu członków rodziny.
-Wiesz, że będę tęsknił? Cholernie się do ciebie przywiązałem, nie sądziłem, że na akcji poznam kogoś wartościowego, z kim będę z przyjemnością chciał spędzać czas.
-Też bardzo cię lubię Theo, i dziękuję za wszystko. Za to, że tu przychodziłeś, byłeś przy mnie, choć nie musiałeś i za to, że dziś trzymałeś mnie za rękę. Bałam się.- Wyznałam szczerze.
-Wiem, dlatego cieszę się, że mogłem być przy tobie. Pamiętaj, że zawsze ci pomogę, bez względu na wszystko.
-Doceniam to, i do końca życia będę ci wdzięczna za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Uratowałeś mnie, nas.
-I zrobiłbym to jeszcze raz, jesteście dla mnie jak rodzina, a rodziny się nie zostawia.
Data opublikowania:
3 kwietnia 2018
CZYTASZ
Uratuj mnie
Người sóiMallory Stadfort jest uciekinierką. Zostawiła daleko w tyle rodzinę i najbliższych. Ukrywa się, posługuje fałszywymi tożsamościami, nigdzie nie zostaje dłużej niż tydzień. Drży na myśl, że ktoś odkryje jej tajemnice bo wie, że jej dar jest jej przek...