Szpital

291 21 17
                                    

Zawsze przed najgorszą burzą niebo jest nieskazitelnie czyste. Błękit nad naszymi głowami nie jest pokryty nawet najmniejszą chmurką, lekki wiatr powiewa kosmykami naszych włosów i wprawia w ruch liście na drzewach, tworząc cichutki szmer. Właśnie ten szmer jest zapowiedzią tornada, grzmotów, powodzi dekady.

Początku końca.

-Myślisz, że Paxton jeszcze żyje? - Clarke odkręciła się twarzą do Lexy. Poranne słońce rzucało promienie na ich twarze, ujawniając co poniektóre blizny po przebytych bijatykach i walkach o życie.

-Miał telefon przy dupie, więc pewnie zadzwonił po Octavię. Clarkey, nie myśl o tym. W taki dzień jak ten nie warto przejmować się jakimś chłystkiem. - Pocałowała blondynkę namiętnie i zrzuciła z siebie pościel. Usiadła na brzegu łóżka; po jej kręgosłupie ciągnął się dziwny tatuaż. Plecy pokryte były głębokimi i szerokimi bliznami, gdzieniegdzie wycięte były krzyżyki i blizny po przypalaniu. Ramiona usiane przeróżnymi ranami, od ciętych po kłute i wypalane.

-Co chcesz na śniadanie?

-Leż, ja zrobię. Może być jajecznica? - Clarke nakryła się kołdrą i chichocząc, przytaknęła. Brunetka ubrała się i ruszyła schodami w dół do kuchni. Ku jej zdziwieniu, śniadanie czekało już na stole, a przy wazonie leżała kartka.

Aiden przyleciał do Sydney na wakacje, jestem cztery przecznice dalej. Wrócę wieczorem. Kocham Was, Madi

Lexaa uśmiechnęła się pod nosem. Zawołała Clarke, która ospale kroczyła w kierunku posiłku.

-Tak szybko? - Spytała, siadając przy stole.

-Madi zrobiła nam jedzonko. Jest u Aidena, przyjechał na wakacje. Jedz póki ciepłe, czeka nas dzisiaj krótka podróż.

-Gdzie jedziemy? - Spytała Clarke z pełną buzią.

-Szukać mojego ojca.

~~

Dwie godziny zajęło im szukanie placówki, w której został umieszczony Max. W końcu dotarły. Przed nimi piął się około pięciopiętrowy budynek, w każdym z okien były kraty. Szary kloc nie wyglądał zbyt atrakcyjnie. Lexa westchnęła głośno, wyjęła kluczyk ze stacyjki i wyszła z auta. Ledwo stała. Clarke wzięła ją pod rękę. Drzwi wejściowe zrobione były ze stali, ciężko się je otwierało. Już na samym wejściu przywitał ich personel niosący na rękach człowieka zawiniętego w kaftan. Podeszły do rejestracji, gdzie stał lekarz i rozmawiał przez telefon. Samobójstwo, facet powiesił się, robiąc sobie prowizoryczną linkę z koszulki. Clarke byłą przerażona, natomiast Lexa stała niewzruszona całą sytuacją.

-Dzień dobry, jesteśmy umówione na widzenie z Maxem Woods. - Recepcjonistka spojrzała na nią spod byka; podstarzała kobieta, jej twarz usiana była zmarszczkami, miała trochę obłąkany wzrok.

-Nikt do niego nie przychodził od jakichś dziesięciu lat, nagle się rodzinka zainteresowała? Imię i nazwisko.

-Lexa Woods i Clarke Griffin. Nie było mnie w kraju, jak niby miałabym się z nim zobaczyć?

-Tak, wszyscy tutaj tak mówią. Korytarzem prosto, potem w lewo i pokój numer 15. Czeka na Was.

Gdyby nie Clarke, Lexa już by się rzuciła z pazurami na staruszkę. Idąc długim, szerokim korytarzem, mijały pacjentów szpitala. Niektórzy z nich siedzieli w bezruchu, wbijali bezdusznie swój wzrok w ekrany telewizorów lub przez okno, pod ścianą siedziała kobieta bez oczu i szeptała coś pod nosem, a dwóch mężczyzn stało przy oknie i rysowało po nim palcami. Byli także starzy ludzie, jedni z nich ledwo funkcjonowali, inni zaś skakali jak dzieci po korytarzu. Clarke nie mogła się na nich patrzeć, bała się ich. Trzymałą się mocno Lexy, która patrzyła przed siebie i starała się nie zwracać uwagi na psycholi, którzy ich otaczali. Zapukały do drzwi z numerem piętnaście. Otworzył im rosły mężczyzna w stroju ochroniarza. Przy stoliku siedział mężczyzna z włosami sięgającymi prawie do ramion. Ubrany w białe ciuchy, nie dawał znaku życia. Dłonie Lexy zaczęły się trząść jeszcze bardziej. Clarke objęła jedną z nich i szepnęła, że wszystko będzie dobrze. Brunetka zaciągnęła się powietrzem i podeszły do stolika.

Bezdomna /ClexaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz