Rozdział 8

526 34 2
                                    

    TERESA

    Zachłystując się łzami próbuję uwolnić lewą rękę. Więzy z grubego sznura są mocno zaciśnięte na moim nadgarstku. Ciężko jest je rozsupłać zdrętwiałymi palcami. Panika również nie pomaga, gdy zmęczona ręka drży, jak w febrze. Całe moje ciało przeszywają niekontrolowane dreszcze. Czuję się dziwnie, jednocześnie świadoma i pogrążona w jakiejś surrealistycznej rzeczywistości. Mój umysł nie chce zaakceptować tego, że to jest prawdziwe, że naprawdę znalazłam się w tym miejscu. Nie mogę pogodzić się z bezsilnością i tym, że najprawdopodobniej stanę się kolejną ofiarą oszalałego psychopaty, bo sądząc z jego słów na pewno nie jestem pierwszą. Nawet nie chcę myśleć, ani wyobrażać sobie tego, co może mnie czekać z jego rąk. Gdybym zaczęła to robić, to niechybnie bym się poddała i popadła w otępienie.

    Nie wolno mi tego zrobić, wiem o tym, dlatego ze wzmożonym zapałem szarpię więzy na lewym nadgarstku. Wreszcie udaje mi się poluzować sznur i wysuwam z niego dłoń. Nadgarstek jest podrapany i napuchnięty. Rozmasowuję go przez chwilę, potem unoszę się i próbuję sięgnąć ku prawej stopie. Przesuwam się nieco i zginam kolana. Po dłuższej chwili udaje mi się uwolnić najpierw jedną kostkę, potem drugą. Siadam na deskach spuszczając nogi na ziemię. Czuję odrętwiający mnie chłód, nie wiem czy z powodu długiego leżenia, narkotyku, a może zimna lub kombinacji wszystkich tych rzeczy.

    Wiem, że muszę się ruszyć i znaleźć coś do ubrania. Wstaję powoli, jak staruszka, trzęsą mi się nogi. Jestem słaba, głodna i spragniona. Pieką mnie oczy.

    W piwnicy jest ciemno, jednak niecałkowicie. Wąska obwódka światła przesącza się wokół klapy na suficie, widać też niewielkie przebłyski w szparach pomiędzy deskami, które muszą być podłogą pomieszczenia znajdującego się powyżej.

    Rozglądam się w poszukiwaniu moich ubrań. Niestety, nie potrafię ich dostrzec. Na słabych nogach obchodzę moje ciasne więzienie drżąc, jak listek na wietrze.

    Muszę znaleźć cokolwiek, czym będę mogła okryć nagie ciało, coś, co zapewni mi odrobinę ciepła. Mój wzrok pada na szorstką narzutę leżącą w kącie, tam gdzie musiał rzucić ją porywacz. Owijam się brudną, szorstką tkaniną, nie dbając ojej zapach. Ja też pewnie nie pachnę zbyt dobrze. Do moich nozdrzy dociera aromat lawendy. Dziwne, kiedyś wydawał mi się przyjemny, lecz teraz przyprawia mnie o mdłości.

    Robię szybką inwentaryzację tego, co udaje mi się znaleźć w piwniczce po wizycie psychola. Nie ma tego wiele;narzuta, cztery kawałki sznura, mała myjka, plastikowa miska ze śmierdzącą wodą i metalowe wiadro, och i jeszcze kilka desek z których zrobiono moje legowisko.

    Hmmm, sznurek i deski.

    To daje mi do myślenia. Podchodzę do drewnianego podestu i próbuję podnieść jedną z desek. O dziwo unosi się bez trudu. Opieram ją o ścianę, następnie sięgam po drugą i kolejną. Po chwili pod ścianą stoi już sześć kawałków drewna o różnej długości. Sięgam po najdłuższy i próbuję uderzać nim w klapę na suficie mając nadzieję, że uda mi się ja unieść,albo nawet otworzyć. Niestety moje wysiłki spełzają na niczym. Najwyraźniej klapa jest w jakiś sposób zablokowana. Mdleją mi ręce i w tym momencie, dla odmiany zalewam się potem. Oddałabym wiele za kilka łyków wody. Niestety tym razem porywacz niczego minie zostawił, a nawet gdyby, to bałabym się pić. To pewne, że ostatnim razem woda była czymś doprawiona. Narkotyk sprawił, że straciłam przytomność. Teraz to dla mnie oczywiste.

    Patrzę w górę i dochodzę do wniosku, że może udami się naruszyć podłogę, którą jest sufit piwniczki. Kieruję się w stronę rogu z największą ilością prześwitów pomiędzy drewnianymi panelami. Mocno ujmuję długą deskę i zaczynam uderzać nią w sufit. Odruchowo zamykam oczy, gdy osypuje się na mnie deszcz pyłu i okruchów. Uderzam jeszcze kilka razy z zaciśniętymi powiekami i wstrzymywanym oddechem, po czym spoglądam w górę, by ocenić efekt moich działań. Zauważam, że jeden kawałek drewna nieco się wykruszył. To daje mi kopa do zdwojenia wysiłków.

    Po kilku minutach, zziajna jak pies i osłabła przyglądam się efektowi swoich wysiłków. Moje dłonie są pokrwawione i pełne drzazg, ale udało mi się wybić całkiem spory otwór. Chyba nie dość duży, żebym zdołała się przez niego przecisnąć, ale może dostatecznie osłabiłam sąsiednie panele, żeby udało mi się je usunąć.

    Teraz pozostało mi jeszcze zrobienie prowizorycznej drabiny. Wybieram dwie najdłuższe deski i kawałkami sznura przywiązuję do nich poprzecznie dwa kolejne kawałki drewna.Pierwszy stopień przywiązuję dość wysoko, a kolejny jeszcze wyżej, postanawiając wykorzystać odwrócone wiadro jako dodatkowy schodek.

    Ustawiam tą chwiejną konstrukcję w rogu, opierając ją o ścianę pod wybitym przeze mnie otworem, po czym przynoszę wiadro i odwracam je do góry dnem.

    Zauważam, że światło dobiegające z zewnątrz słabnie i wiem, że powinnam się śpieszyć. Czuję się wycieńczona, bolą mnie wszystkie mięśnie, jednak determinacja dodaje mi sił. Albo stąd wyjdę, albo jutro czeka mnie kolejne spotkanie z tym zboczeńcem, a to na pewno nie skończy się dla mnie dobrze.

    Zbieram się w sobie i staję na dnie metalowego wiadra i właśnie w tej chwili zdaję sobie sprawę, że narzuta, którą się owinęłam krępuje mi ruchy. Muszę ją zdjąć. Teraz wstydliwość jest moim najmniejszym problemem, chociaż nie chciałabym znaleźć się na zewnątrz całkiem goła. Zarzucam narzutę na najwyższy stopień mając nadzieję, że uda mi się jej dosięgnąć, gdy już znajdę się na górze. Powoli wspinam się na stopień chybotliwej konstrukcji wysoko zadzierając nogę. To nie jest łatwe. Mimo braku ubrania i chłodu, po plecach spływa mi pot. Rozwartą dłonią wspieram się o ścianę usiłując zachować równowagę, po czym chwytam za górną poprzeczkę, która lekko się obsuwa. Zamieram spodziewając się bolesnego upadku, jednak konstrukcja wytrzymuje. Ostrożnie podciągam się do góry.

    - Już prawie ci się udało – szepczę do siebie. -Dawaj kobieto.

Chwytam kilka płytkich oddechów i staram się dosięgnąć krawędzi dziury w podłodze. Wyciągam się na całą długość i unoszę się na palcach. Krawędź deski boleśnie wbija mi się w stopy, ale udaje mi się zacisnąć palce na brzegu otworu. Podciągam się jeszcze wyżej i ostrożnie przenoszę ciężar ciała kucając na najwyższym stopniu. W tej chwili moja głowa znajduje się nad poziomem podłogi. Rozglądam się i widzę że znajduję się w pustej kuchni jakiegoś niezamieszkałego domu. Dochodzę do wniosku, że moje ramiona przecisną się przez niewielką wyrwę, więc powoli się prostuję. Ostre drzazgi rysują nagą skórę na moich plecach piersiach i ramionach, jednak nie dbam o to, niemal czując zapach wolności. Już prawie... jeszcze kilka bolesnych ruchów i wyczołguję się na zewnątrz.

    Przez chwilę leżę na brzuchu głośno dysząc, po czym postanawiam wydobyć narzutę. Kładąc się przy otworze sięgam w głąb i samymi czubkami palców chwytam szorstki materiał, który mi się wyślizguje. Ponawiam próbę, tym razem udaje mi się złapać mocniej. Wyciągam tkaninę z dziury, która jeszcze parę minut temu była moim więzieniem i szczelnie się nią owijam.

- Udało się, udało. - Szepczę z niedowierzaniem, czując jak łzy ulgi spływają mi po policzkach.

Ucieczka z ciemności (Zakończona)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz