I don't want your mind

136 9 2
                                    

Ostatnie dni były okropne. Slade, te wszystkie skutki walki z nim. Każdy z nas ucierpiał, mniej lub więcej, ale jednak. Nikt nie miał ochoty na żadną misję, więc bohaterowanie zostawiliśmy Lidze Sprawiedliwości i innym dupkom ze świata samozwańczych bohaterów. W wieży było wyjątkowo cicho, dosłownie każdy siedział w kuchni lub swoim pokoju jak zaczarowany. Ale o jednym temacie zawsze było głośno. Tym tematem były chęci powrotu do normalności z treningami, misjami itd. O tym rozmawiali głównie Jason i Gar, zdarzyło się nawet że Rachel przebąknęła coś o nudzie. Tym starszym to nie przeszkadzało. No może oprócz mnie, w końcu byłem tylko nabity na katanę, zdarzało się. Ale Bruce zawsze miał w dupie czy będę leżał czy ćwiczył lub najzwyczajniej na świecie chodził, a z nimi nie mogę praktycznie nic. Jedynym plusem tego cyrku z dupy jest to że coraz częściej odwiedza mnie Wally. Mimo tego że robi to na kilka minut to i tak dużo patrząc na jego tryb życia i odległość San Francisco od Central city.

Pewnie większość z was jest zdziwiona moim wolnym wyborem między ludzkim zważając na to że mimo wszechobecnej opinii, kocham ją. Ale co mam zrobić? Ona mnie nie kocha i nigdy nie pokocha, przez jakiś czas starałem się odciąć od wszystkiego i wszystkich. Liczyła się dla mnie tylko praca i nic więcej. Więc przez ten rok byłem bezdusznym robotem bez życia poza pracą i chowałem wszystkie uczucia jakie znalazłem w sobie, a te zbyt długo skrywane skumulowały się i albo uderzają z podwójną siłą albo wogóle nic nie czuję. Dawn kocha Hank'a, a ja nie chcę im niszczyć tego szczęścia, więc szukam kogoś do kogo poczuję coś takiego jak do Dawn. Mieszankę przywiązania z bezwarunkową miłością i domieszką szaleństwa i spokoju. Brzmi znajomo, prawda? Tylko mi nie chodzi o syndrom sztokholmski. Mi chodzi o coś naturalnego z własnego zdrowego wyboru, i będąc szczerym chyba umrę samotnie jak Bruce. Przez te wszystkie lata spędzone z nim byłem traktowany jako upust jego bólowi i smutkowi. On tłumaczył to podobieństwem naszych historii z młodości i chęci pomocy mi. Ale tak samo ja jak i on wiedzieliśmy że chuj to ma do rzeczy, i mimo tego jedynego celu sprowadzenia mnie do niego i tak traktował mnie jak swojego wychowanka. Może nie traktował mnie od serca, ale miał dla mnie duszę dzięki której jeszcze nie trafiłem do Arkham. I właśnie przez takie traktowanie i upływ lat stałem się nim który za wszelką cenę stara się od tego uciec. Dzięki bogu, i pewnie Alfredowi, przy Jason'nie nie popełnił tego samego błędu i jego traktował jak rodzinę, może nie był jego ojcem ale był rodziną. Dzięki temu chłopak może nigdy nie przekroczy tej granicy za którą nawet Bruce bał się przejść, i nie będzie na skraju czystego szaleństwa. Będzie miał szansę na szczęśliwy i prawdziwy związek z Rose którą adoruje od kilku miesięcy. Nie tylko on zna się na mowie ciała. Liczę na jego szczęśliwą przyszłość. Bo wiem że ja moją straciłem. Tak samo jak miłość mojego nędznego życia.

No więc tak. Chwilowo sytuacja ma się tak że starsi ćwiczą w sali treningowej a młodziaki oglądają telewizję. W takich chwilach mam czas na pochodzenie sobie po korytarzach dla rozprostowania nóg i szybkiego papierosa przy oknie w pokoju. Więc jak zawsze po prostu wyszedłem z pokoju i poszedłem do swojego pokoju. Podszedłem do ciemno szarej szafy i z pod ubrań wyciągnąłem już prawie pustą paczkę i zapalniczkę. Wyjąłem jednego papierosa i otworzyłem okno zakładając słuchawki i włączając coś z repertuaru Sub Urban'a i zapalając papierosa. Wsłuchałem się w kawałek i zaciągnąłem się dymem papierosa. Śmieszne że to robił, palił nie przez głód nikotynowy, tylko przez zwykłą ochotę z nudów. Wally nie mógł dzisiaj przyjść więc w pokoju był sam a Jeryho wzięli młodziaki na pogaduchy. W końcu ja jestem za stary na 17 latka w głowie 24/7. Więc byłem sam w cichym pokoju bez szansy na jakikolwiek zwrot akcji.

Gdy wypaliłem jednego papierosa zaraz chwyciłem następnego i dalej rozmyślałem o jakichś głupstwach bez konkretnego celu i sensu gdy usłyszałem pukanie do drzwi. Z prędkością światła zerwałem się na nogi i wziąłem ostatniego bucha po czym wywaliłem papierosa przez okno i podszedłem do drzwi. Poczułem ciepłą ciecz lejącą się po moim ciele gdy otworzyłem drzwi. Westchnąłem widząc Rachel i wróciłem na łóżko starając się zakryć powiększającą się z każdą chwilą plamę z krwi na koszulce z jakimś napisem. Dziewczyna podeszła do mnie i usiadła koło mnie.
- znów mam te dziwne sny...- powiedziała zwiedzając głowę.
- te z cyrkiem, zoo i Nowym Jorkiem?- spytałem na co dziewczyna pokiwała głową. Zamyśliłem się i popatrzyłem na czerwoną plamę na mojej koszulce.
- kurwa, szwy mi pękły- zaklnąłem i sięgnąłem po apteczkę.
- twoje sny są zazwyczaj pewnego rodzaju ostrzeżeniem. A z uwagi na to że po ostatniej walce nasza drużyna jest osłabiona, ci którzy już się pozbierali powinni być czujni podwójnie.- powiedziałem zakrywając otwartą ranę plastrem na te kilka chwil rozmowy z dziewczyną.
- poza tym nie martw się, wszystko będzie dobrze. Dzięki twoim snom potrafimy przewidzieć niektóre rzeczy, chociażby to - pokazałem na ranę - śniło ci się to dzięki czemu wiedziałem mniej więcej co zrobić żeby mimo wszystko mnie nie zabił jak w twoim śnie. Jesteś naszą nadzieją na zwycięstwo, wiem że to cię krzywdzi ale z każdą nocą ci łatwiej i potrafisz zapanować nad tymi wizjami.- powiedziałem i przytuliłem dziewczynę w najmilszym geście na jaki było mnie stać. Rachel delikatnie objęła mnie ramionami jakby bojąc się że zrobi mi krzywdę, i zaraz po odsunięciu się od niej dziewczyna wstała i podała mi rękę prowadząc mnie wzdłuż korytarza do mojego chwilowego pokoju.
- nie wiedziałam że palisz - bąknęła pod nosem.
- to z nudów - powiedziałem wzruszając ramionami. Chwilę później leżałem w poprzek łóżka z podciągniętą koszulką i stojącą nademną Donną, która mnie sszywała, w sumie jak zawsze. Gdy kobieta skończyła tą jakże mozolną  pracę owinęła mnie kilkukrotnie bandażem i kazała bezwzględnie nie opuszczać łóżka aż do powierzchownego zagojenia rany. Miło że się martwi, ale jestem dorosły, nie tak łatwo mnie zabić. Ale mam przeczucie że ten strach o mnie i nadopiekuńczość wzięła się z tego że dostałem tą kataną chcąc ją obronić. I mimo tego co teraz się dzieje zrobiłbym to jeszcze raz, dla każdego z nich, nawet dla Bruca. Nie wybaczyłbym sobie gdyby dostali śmiertelne ciosy na moich oczach jeśli mógłbym ich obronić, nawet kosztem własnego życia. Po prostu bym sobie nie wybaczył. Są moją zjebaną rodziną którą mimo wszelkich pozorów lubię. I nic tego nie zmieni.



Nothing ends today|| Dick GraysonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz