II.Wypchane zwierzęta część 1/2

110 14 12
                                    

 Pamiętał pewną noc spędzoną w pałacu — Mabel w sali balowej, obracała się wśród mniej ważnych demonów, żartowała z nimi i plotkowała, jakby byli sobie równi. Jej śmiech słyszał nawet w pokoju, który został mu przydzielony zaledwie dzień wcześniej. Wówczas rozumiał jeszcze mniej, niż obecnie, a wielkie pomieszczenie (a w zasadzie to dwa złączone prostym, niewielkim korytarzem) wywoływało jedynie dyskomfort. Nie potrafił chodzić; wywalał się ilekroć próbował stanąć na nogach, więc większość dni i nocy spędzał wśród poduszek, a kiedy musiał — czołgał się. Mabel sugerowała mu, by korzystał z pomocy służących, ale odezwanie się do kogoś innego wywoływało jeszcze więcej stresu.

Tak więc tej nocy tkwił na swoim posłaniu, w irytujących, drapiących ubraniach i przeglądał komiksy. Nie potrafił czytać, kojarzył może co drugą literkę, więc jedynie podziwiał obrazki: piękne, jasne i pełne detali. Zachwycał się kolorowymi sukniami z kwiatowymi wzorami, przedziwnymi pomieszczeniami i ekspresją na twarzach postaci. Wodził palcami po czarnych liniach, zastanawiał się czy sam byłby zdolny do czegoś takiego i co jakiś czas wzdychał ciężko. W głowie dopowiadał sobie cała historię: wymawiał dialogi, wytwarzał relacja między postaciami.

A czasami myślał, że chciałby być na ich miejscu; przeżywać ich przygody zamiast leżeć owiniętym w koce.

Teraz zaś żałował, że kiedykolwiek marzył o innym życiu. Uderzając pięściami w tafle lodu, marzył jedynie o tych głupich ciepłych kocach, czymś do picia i ciastkach robionych przez pałacowych kucharzy.

*


— Nienawidzę tego — wybełkotał, gdy wreszcie wydostał się z wody, a ubrania przylgnęły mu do skóry. W następnej chwili padł na ziemię i zakaszlał, a dziwnie zielony i świecący ślimak wypełzł się z jego ust.

— Zastanawiam się czy jest chociaż jedna rzecz, którą lubisz. — Will nachylił się nad nim i złapał ślimaka, a ten poruszył się niespokojnie i przeistoczył się w ptaka. Wciąż świecącego i zielonego.

Dipper otworzył usta, ale nim zdążył cokolwiek powiedzieć — znowu zaczął kaszleć, a piasek w pobliżu pokrył się jego krwią i robakami o powyginanych, obślizgłych ciałach. Wszystkie żyły, poruszały się bez najmniejszego problemu, a kiedy znalazły się blisko dłoni Dippera — kąsały, próbując na nowo dostać się do środka. Powinien się już przyzwyczaić; pogodzić z faktem, że w takich chwilach jego ciało produkowało dziwne, często obrzydliwe rzeczy, a jednak nie potrafił, więc zamiast wstać, otrzepać się i iść dalej — zatrząsł się, niczym ktoś w gorączce i zatkał ręką usta. Nie chodziło już nawet o wymioty. Bał się, że zaraz krzyknie i zacznie się miotać przy Willu, jakby to wszystko samo w sobie nie było wystarczająco upokarzające.

Will westchnął, patrząc, jak z miejsc, na które wylała się krew, wyrastają kwiaty — głównie białe, przypominające tulipany. Poprawił swoje ubranie, odczekał jeszcze chwilę i wreszcie, wiedząc już, że Dipper sam się nie uspokoi, nadepnął na dwa robaki. Kolejne zapaliły się, znikając jeden po drugim. Kiedy było już po wszystkim, pozostali na plaży tylko oni i latający w pobliżu ptak, Will klęknął, wyjął z kieszeni materiałową chusteczkę i wytarł nią twarz Dippera, a ten jedynie spojrzał na niego wzrokiem wypranym z jakichkolwiek emocji.

Dipper zamrugał, widząc przed oczami jedynie mgłę. Czuł się, jakby z jednej strony faktycznie był tu, a z drugiej — gdzieś w zupełnie innym miejscu. Gdzieś daleko, gdzie jedynym słyszalnym dźwiękiem jest szum. Świadomość powróciła dopiero z ptakiem lądującym mu na głowie i Willem pytającym o coś.

Odsunął się gwałtownie i wepchnął głowę do wody. Następne minuty spędził wycierając ją, wiercąc się i narzekając, a ostateczny efekt nie był nawet odrobinę zadowalający: wszystko tylko bardziej się rozmazało, czyniąc jego twarz niezdrowo czerwoną.

— Czy ty musisz to robić nawet teraz? — spytał, pocierając mokre od łez poliki. — Nie wiem, katowanie innych sprawia ci radość? — marudził, patrząc w dal, na dziwne budowle wyłaniające się z piasku i znikające w następnej chwili. Zważywszy na niestabilność, musieli być na poziomie dziesiątym.

— Nie mógłbym cię, jak to ująłeś, katować, gdybyś sam nie chciał tego sobie robić — przypomniał Will i dotknął odwróconego drzewa: liście i gałęzie tkwiły częściowo zanurzone w ziemi, cała reszta zaś pięła się ku górze, a korzenie stały się domem kotów o siedmiu łapach.

— Zawsze możesz po prostu przestać jej używać — fuknął. — Ale oczywiście poo coo. Lepiej katować innych, niż siebie. I nie, nie przejmuj się tym, że moje złe samopoczucie może wpłynąć na naszą podróż. To niiiic takiego.

Will westchnął. Prawdopodobnie prowadzili tę rozmowę już po raz setny i to nawet nie w innych słowach. To zawsze były te same, wymięte zdania. Nawet odstępy czasowe między nimi były niemalże identyczne.

— Przypominam ci, że jest jeszcze prostsze rozwiązanie: zawsze możesz dopuścić do siebie te emocje — powiedział ten sto pierwszy raz, a Dipper znowu prychnął.

*

Poziom dziesiąty składał się z myśli absurdalnych i takich, które szybko zostawały zapominane. Co za tym szło — cała sceneria zmieniała się, co pięć sekund. W jednej chwili szli po pustyni, której piasek był fioletowy i równie żywy co oni, a w drugiej wędrowali po opuszczonym mieście, gdzie na ulicach walały się popękane butelki, a rośliny wdzierały się do mieszkań i przejmowały wszystko, co tylko spotkały na swojej drodze. Nie był to najgorszy poziom na jaki tylko mogli trafić (w końcu zawsze istniała trzydziestka złożona jedynie z ciemności albo dwudziestka z jej absurdalnymi neonami i hałasami; no i jeszcze jedenastka wypełniona, wiecznie kłócącymi się, istotami), ale zawsze mogło być też lepiej. Zawsze mogli od razu trafić do źródła problemu albo poziomów, które nie wymagały tyle chodzenia.

Na tym etapie całość przypominała jedną z tych gier, których Dipper (któż by się spodziewał) nienawidził — tych z wielkimi mapami i porozrzucanymi na nich skarbami. Tylko tutaj skarbami najczęściej były rzeczy, które po prostu nie pasowały do reszty scenerii. Na przykład: na poziomie dziesiątym w ogóle się nie zmieniały, pozostawały stałym i prostym elementem, a na poziomie jedenastym były harmonijne, spokojne.

*

Poziom piąty był tym, od którego zaczynały się dłuższe scenki, wspomnienia. Był tym o czym większość wolała milczeć, a w przypadku Melody był przede wszystkim pokryty śniegiem. Dipper aż cały trząsł się, czując pod stopami kolejne warstwy białego puchu. Niby ogień krążył w jego ciele, niby ubrał się całkiem porządnie, a dodatkowo, teraz, był okryty płaszczem Willa, a jednak to, co czuł bardziej przypominało tkwienie nago w zamrażalce, niż cokolwiek związanego z faktycznym ciepłem. 


[D0]PRZERWANA BAŚŃOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz