II.Dzień szósty.

37 10 15
                                    

 Ludwik wcale nie zamierzał opowiedzieć o swoim kolejnym upokorzeniu. Przyzwyczajony już do ciemności i niesłyszenia własnego głosu, rozsiadł się wygodniej obok kobiety i, kilkanaście dni później, westchnął ciężko. Niezaprzeczalnie był zmęczony. Chociaż jego ciało — to prawdziwe, fizyczne — leżało zwinięte na niewygodnym łóżku i było pogrążone w głębokim śnie, on sam miał wrażenie, że ostatni raz śnił wieki temu.

Kobieta, znając jego myśli i pragnienia, uśmiechnęła się łagodnie, mówiąc:

— Jeśli jesteś naprawdę zmęczony, Ludwiku, możesz się już poddać. I tu, i tam czeka na ciebie jedynie śmierć albo wieczne męczarnie.

Czarna breja przelewała się przez jej palce, a symbole na ciele migotały niespokojnie. Czasami miał wrażenie, że się przemieszczają; że gdy nie patrzy wędrują w inne miejsca, zostają tam na chwilę i ruszają dalej. Trochę żałował, że nie ma przy sobie notesu oraz ołówka, by móc to udokumentować.

— Nie zamierzam się poddawać — oświadczył, chociaż oczy same mu się zamykały. — Choćbym miał tu spędzić wieki, nie pójdę ci na rękę.

Roześmiała się.

— Wiesz, Ludwiku, trochę ci współczuję — wyjawiła, podnosząc się z ziemi. Jakimś sposobem wciąż pozostawała czysta, chociaż on był już cały pokryty otaczającą ich breją.

Prychnął.

— Nie potrzebuję współczucia kobiety.

Choć miała ochotę to zrobić, nie wywróciła oczami. Zamiast tego podeszła do jednej ze ścian i przesunęła po niej palcami, odsłaniając fragment brązowej ramy. Wśród jej kwiecistych ornamentów ujrzała niewielki napis: dla ukochanej żony. Tym razem wywróciła oczami.

— Porozmawiajmy o waszym ślubie — nie prosiła, to był najprawdziwszy rozkaz. Wydając go, nie przejmowała się ani grymasem Ludwika, ani faktem, że ostatnim razem temat ten skończył się kilkudniową ciszą, którą dopiero dziś udało się zakończyć.

— Po co?

— Bo to zabawne — odpowiedziała, odsłaniając kolejne fragmenty ramy i obrazu. Jej płomienie zgrabnie czyściły portret, ukazując im obu dziewczynę z dłońmi złożonymi, jak do modlitwy i smutnymi oczami. — Nigdy nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego dałeś jej jej własny portret. I to jeszcze jeden z tych, na których wygląda, jak przerażona ofiara modląca się o wolność. Ale nie o tym chciałabym powspominać.

— Nie zamierzam znowu opowiadać ci o Alicji.

— Wiem, dlatego sama ci opowiem tę historię.

*

— Zignorowałeś wszystkich, Ludwiku.

Oczywiście, ojciec twojej (wywróciła oczami) Pandory był zadowolony; cieszył się, że jego córka bierze w końcu ślub, to twoi rodzice wcale się nie cieszyli. Nie dlatego, że byłeś nieidealny czy przez twojego wspaniałego kuzyna. Nawet nie dlatego, że przerażała ich młodość twojej narzeczonej, choć w przypadku matki i to stanowiło problem i temat wielu nocnych dyskusji.

Oni się martwili, Ludwiku, bowiem wiedzieli, że w tym ślubie więcej jest zarozumiałości i nienawiści do niemal obcej ci osoby, niż jakiegoś szczerego, pozytywnego uczucia. Z perspektywy osób, które cię kochały (tak, oni cię kochali, niezależnie od tego, co sam masz na ten temat do powiedzenia) taki obrót spraw był zwyczajnie... przykry. Koszmarny. Wiesz, że w swoich modlitwach porzucali nawet komfort tej dziewczyny; ignorowali jej łzy, byleby mistyczną mocą wywalczyć ci trochę szczęścia?

[D0]PRZERWANA BAŚŃOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz