Capítulo 11

1.7K 107 27
                                    

Noc w mennicy była zimna. Dostałam swój śpiwór, ale nawet przez niego czuć było chłód, jaki niosła posadzka holu. Nie mogłam spać, myśląc cały czas o poprzednim dniu, o Elianie i o wszystkim, co spieprzyło się w raptem chwilę. Nie chciało mi się wierzyć, że jeden dzień mógł przynieść tyle złego.

Przewróciłam się na lewy bok, obserwując dwóch mężczyzn stojących na nocnej warcie. Denver przechadzał się wzdłuż długiego pomieszczenia, kiedy Rio przysypiał oparty o bogato zdobioną poręcz schodów.

Po wielu godzinach bezsenności poczułam, że muszę do toalety. Podniosłam więc głowę, czym od razu zwróciłam uwagę dwójki facetów. Rio, który był bliżej, podszedł do mnie.

– Muszę siku – oznajmiłam bez zbędnych ceregieli.

– Dobrze. Zaprowadzę cię.

Weszliśmy na piętro. Tam za jednymi z kilku drzwi znajdowały się toalety.

– Poczekam na zewnątrz – stwierdził Rio i pozwolił mi wejść samej do łazienki. Te były większe. Kilka kabin znajdowało się po lewej stronie i kilka zlewów po prawej.

Zrobiłam swoje, a kiedy miałam już wychodzić, usłyszałam głos Tokio na zewnątrz. Przystanęłam przy drzwiach, nasłuchując.

– Nawet jesteś przystojny.

– Tak? – zaśmiał się Rio. – Ty nawet jesteś ładna.

– Myślisz, że gdybyśmy na sekundę skoczyli do biura, to ktoś by nas zauważył?

– Myślę, że nie.

Podsłuchiwałam dalej, czując lekkie zażenowanie, gdy Tokio jęknęła przeciągle.

– To zróbmy to – wyjęczała szeptem.

Chyba mnie tu teraz nie zostawi. Wiedziałam, gdzie skręcić, żeby wrócić na schody prowadzące do holu, ale do cholery nie mogłam pokazać się Denverowi bez Rio. Po pierwsze myślałby od razu, że zwiałam, po drugie Rio znowu dostałby po głowie, a zbyt miły był dla mnie, żebym chciała tolerować znęcanie się nad tym biednym chłopaczyną.

Tylko że Rio nie dawał mi wyboru. Jęki Tokio zamilkły, a ja wiedziałam, że za drzwiami łazienki już nikt nie stoi. Wzięłam głęboki wdech i po cichutku wyszłam na korytarz. Rzeczywiście Rio i Tokio zniknęli.

Powolnym krokiem ruszyłam ku schodom, zastanawiając się, jak długo potrwa, zanim ktoś mnie zauważy. Mieli kamery. Byłam tego pewna. Wierzyłam też, że któryś z nich patrzy na nagrania na żywo i śledzi każdy mój ruch. Tylko że nie widziałam dowodów na to, żeby tak właśnie było.

Jeżeli ktoś siedziałby za ekranem telewizora i obserwował mennice, to już dawno Rio, albo ktoś inny zająłby się mną, a tymczasem stałam niedaleko schodów i rozglądałam się po korytarzu.

Może w prawdzie nikt mnie nie obserwował? Może byli zajęci? Ale jeżeli tak, to gdzie teraz byli? Musiałam się o tym przekonać.

Gdybym tylko odkryła, co planują, mogłabym popędzić czym prędzej do bramy załadunkowej, wpisać hasło i uciec z mennicy. Mogłabym przekazać wszystko, co wiedziałam policji i widzieć dzień później nazwiska, których nie znałam przypisane do buziek, które już utkwiły w mojej pamięci.

Miodem dla oczu byłoby nazwisko mojego brata przyczepione do karty trzymanej na jego piersi. No i Berlina, on też wyjątkowo mnie denerwował i za jego seksistowskie i egoistyczne uwagi zasługiwał na to, by zrobić mu zdjęcie sygnalityczne na paskowanym tle.

Przerażało mnie, jaką nienawiścią do nich pałałam, ale do cholery jasnej, trzeba najpierw się napracować, żeby później mieć pieniądze. Ja o tym doskonale wiedziałam. Sesje i praktyki w szpitalu nauczyły mnie pokory i ciężkiej pracy.

Odważnie minęłam schody i poszłam korytarzem prosto.

Starałam się być ostrożna, nie wiedziałam bowiem, czy za moment, ktoś przypadkiem nie zaskoczy mnie, wychodząc z jakiegoś pomieszczenia.

Tak minęłam stołówkę. Nikt w niej nie siedział. Zboczyłam w inny korytarz, szukając jakichkolwiek poszlak, które mogły wskazywać na obecność porywaczy. Później zdecydowałam się iść na tyły mennicy, gdzie przypuszczałam, że znajduje się wejście na zaplecze, a z niego z pewnością łatwo znalazłabym bramę załadunkową.

Gdy zbliżałam się klatką schodową na tyły, zdawało mi się, że słyszę głosy. Odwracałam się ciągle za plecy, żeby upewnić się, że nikt za mną nie kroczy. Byłam zestresowana. Żołądek rozbolał mnie jak po zjedzeniu czegoś nieświeżego.

Drzwi, przed którymi nagle się pojawiłam, kazały mi sądzić, że wejście na zaplecze jest tuż przede mną. Złapałam niepewnie za klamkę i otwarłam je. To, co ujrzałam, sprawiło, że oczy wyleciały mi z orbit.

Wewnątrz było strasznie głośno. Głos Nairobi jednak przekrzykiwał go, a pełne zapału i radości hasła rozchodziły się po drukarni. Ciąg pieniędzy wił się pomiędzy rolkami. Pachniało tuszem i metalem.

– O cholera – wyszeptałam pod nosem.

Oni nie chcieli kraść pieniędzy. Oni chcieli je sobie dodrukować. Nie mogłam w to uwierzyć. Jaki geniusz stał za tym wszystkim.

Miałam już wystarczająco dużo informacji, żeby się stąd wynosić. Zniknęłam czym prędzej z drukarni i popędziłam dalej, modląc się w duchu, by kolejne drzwi okazały się wyjściem na zaplecze.

Miałam szczęście. Zbiegłam metalowymi schodami niżej, tym samym znajdując się w wysokim pomieszczeniu z masą ogromnych rolek papieru.

Słysząc nagłe kroki, czym prędzej ukryłam się za jedną z nich. Stres zjadłam mnie od środka. Broniłam się przed puszczeniem solidnego pawia. Wyjrzałam ostrożnie. Tuż obok schodów, którymi przed chwilą szłam, stał Oslo.

Mogłam się domyślić, że nie zostawili tego miejsca bez ochrony. Zaszłam jednak już zbyt daleko, żeby się wycofać. Kiedy Oslo ruszył w drugim kierunku, ja prędko przemknęłam między rolkami i wleciałam do jednego z korytarzy stworzonych przez rząd półek napakowanych kartonami.

Czułam, jak adrenalina krąży w moich żyłach.

Zatrzymałam się gwałtownie, o mało co nie wpadając na drugiego, równie wielkiego faceta. Wstrzymałam oddech, żeby mnie nie usłyszał. Kątem oka, za kilkoma regałami dostrzegłam czarną bramę. Była niedaleko.

– Helsinki! – zawołał ktoś nagle, a mężczyzna się odwrócił.

To była moja szansa. Pognałam dalej, by za moment znaleźć się przy bramie. Endorfiny szalały we mnie. Rzuciłam się w stronę klapki, o której mówił Arturo i wpisałam kod.

Błąd.

Cholera.

– Siedem, dziewięć, a nie dziewięć, siedem – szeptałam, sama siebie poprawiając.

Błąd.

Cholera jasna.

– Jeszcze raz. Powoli. Łabędź, wąż...

Błąd.

Kurwa.

Ręce pociły mi się. Przetarłam je o materiał spodni. Odetchnęłam głęboko, wpisując ponownie kod. Alarm, jaki zawył nagle, sprawił, że o mało co nie wyzionęłam ducha. Teraz znajdowałam się w pieprzonej pułapce.

___________________________


Jak myślicie Savana rzeczywiście zapomniała hasła, czy to Arturito dał jej złe hasło?

Nowy rozdział pojawi się w okolicach czwartku! :)

Time for change | LA CASA DE PAPEL | BerlinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz