Capítulo 6

1.9K 95 7
                                    

Dużo czasu upłynęło, zanim znowu coś zaczęło się dziać. Po totalnym bałaganie nastała cisza, a ta trwała godzinami. Nie wiedziałam, ile zleciało. Pozwolono nam usiąść na chłodnej podłodze w głównym holu mennicy. Zabroniono jednak ściągać opasek.

– Jak się ma twój ojciec? – zagadał do mnie dyrektor. – Nadal leży ciężko chory?

– Nie. Doszedł już do siebie. Ma się dobrze. Po operacji miał słabsze miesiące, ale wrócił do formy.

– To już kilka lat.

– Tak. Dziesięć.

– Dziesięć. No tak... może być. Już tu długo siedzę – zaśmiał się. – Aż ciężko uwierzyć, że twój ojciec nie jest dyrektorem mennicy już od dziesięciu lat. Wydawałoby się, że dopiero co nas opuszczał. Pamiętam jeszcze naszą pożegnalną imprezę. Ja i twój ojciec nieźle się wtedy urządziliśmy. Twoja matka wrzeszczała na niego, pomagając zejść mu schodami. Wydaję mi się, jakby to było wczoraj.

Zaśmiałam się ponuro, niekoniecznie czując radość na myśl o moich rodzicach.

– Masz z nim kontakt?

– Nie. Po śmierci mojej matki mniejszy. Składamy sobie życzenia świąteczne.

– Ou. To przykre.

– Tak wyszło.

– Pozdrów go ode mnie, kiedy będziesz z nim rozmawiała.

– Zrobię to od razu, kiedy stąd wyjdę – odparłam, mając na myśli, chęć zadzwonienia do niego.

Nie tęskniłam za nim. Myślę, że kontakt zawsze miałam lepszy z moją matką niż z ojcem. Jednak on też był dla mnie dobry. W czasach dzieciństwa, jak i teraz. Tylko że od kiedy pamiętam miał dla nas mało czasu. Ciągle był czymś zajęty. Kiedy wyjechałam na studia, nasz kontakt ograniczył się.

Wysyłał mi czasem pieniądze, nie wiedząc o tym, że nimi spłacałam kolejne raty kredytu studenckiego. Pewnie, gdyby był świadomy moich długów, spłaciłby go, ale ja chciałam być niezależna, dlatego też nigdy mu o tym nie wspomniałam.

– Ściągnijcie maski. – Jak znikąd usłyszeliśmy głos dowodzącego porywacza. – No, dalej. Ściągnijcie je!

Zmrużyłam powieki, kiedy do moich oczu dostały się promienie popołudniowego słońca, wpadające dużym oknem do holu. Przetarłam zmęczoną buzię, jak wielu innych, rozglądając się po nieznajomych twarzach.

Utkwiłam wzrok na trzech porywaczach stojących u podnóży schodów. Nie mieli już masek. Jeden z nich, mierzący z dwa metry, mógł być tym, który znalazł mnie ukrytą w łazience. Miał zgoloną głowę i bujny zarost na twarzy. Mógł być około czterdziestki. Drugi chłopak w ciemnych, krótkich lokach był znacznie młodszy i niższy. Prawdopodobnie w moim wieku, może ciut starszy. Trzeci z nich był za to wzrostem i wiekiem pomiędzy nimi. Starszy od młodego, ale młodszy od łysego. Spokojnie przemierzał salę, obserwując każdego, kto zdążył już zrzucić z siebie maskę.

– Przepraszam. – Zauważyłam, że Arturo wstaje, gdy dowodzący zbliżył się ku nam. – Przepraszam, że pana niepokoję, ale niektórzy z nas są chorzy. Mamy tu osoby w zaawansowanej i mniej zaawansowanej ciąży. – Spojrzał wymownie na kobietę w blond włosach siedzącą naprzeciwko nas pod ścianą. – Już nie wspomnę o młodzieży. – Pokazał dłonią na mnie. Zmarszczyłam brwi. Stara może nie byłam, chociaż czasem łupało mnie już w kościach. Natomiast nastoletni wiek był już dawno za mną. – Może ... może... proszę... wypuście, chociaż najsłabszych z nas.

– Zgrywasz pieprzonego Gandhiego? – Do rozmowy wtrącił się najmłodszy.

– Spokojnie, Denver – uspokoił go jego starszy kompan. – To mój przyjaciel. Obaj lubimy filmy.

Rio i Denver, mamy tu zestaw dziwnych imion, chyba że to ksywy, pomyślałam.

Denver stanął naprzeciwko Arturo, kiedy na salę wbiegła młoda kobieta.

– Kazał mi po nią przyjść – zwróciła się do dowódcy, który momentalnie spojrzał na mnie. – Potrzebujemy jej.





________________________

Mam chwilę wolnego, to i wstawiam kolejny rozdział :)

Nie przeszkadza Wam, że rozdziały są tak krótkie?

Time for change | LA CASA DE PAPEL | BerlinOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz