Rozdział 11.

468 50 108
                                    

Daj wody, daj wina, młodzieńcze,

I kwiatów; niech skronie uwieńczę,

Miłości płonę zapałem,

Miłości więźniem zostałem."

Urywki, Pieśń LXXXIII, Anakreont


Siedziałem na oknie i kreśliłem węglem spienione fale. Statkiem płynąłem zaledwie parę razy i nie były to szczególnie porywające podróże, lecz w porcie przebywałem dosyć często. Śmierdziało tam okropnie, mimo to lubiłem tam przychodzić. Trudno było skojarzyć morze z górami, których starałem się przez cale życie unikać.

    Tak było i teraz, ponieważ każda myśl związana z górami kojarzyła mi się z Apollem. Zresztą nie tylko to. Przypominałem sobie o nim, gdy ktoś mówił o dobrych bogach, pomyślnych wiatrach i letniej pogodzie. Nawet muzyka wywoływała we mnie wspomnienia! Szybko więc przestałem w ogóle wychodzić z pokoju.

    Ostatnie trzy dni spędziłem na rysowaniu. Wymagało ode mnie minimalnego skupienia, mogłem więc udawać, że wszystkie te nienormalne wydarzenia w ogóle nie miały miejsca. Nikt nie próbował ze mną rozmawiać i po raz pierwszy szczerze się cieszyłem, iż każdy w tym zamku ma mnie gdzieś.

    Mój obecny obrazek prezentował się tak sobie. Klify bardzo mi się podobały, lecz same fale wydawały się być nieco sztuczne, jakby zabrakło im żywiołowości. Poprawiałem je już od godziny i wciąż nie mogłem osiągnąć zadowalającego efektu. Słońce już dawno zaszło, a ja dalej ślęczałem nad dzikim morzem z węglem w jednej ręce, a lampą w drugiej.

    Nagle drzwi okna rozwarły się i moja dłoń gwałtownie drgnęła. Olej z lampy chlusnął na pergamin, ściekając także po moich palcach. Klnąc pod nosem, poderwałem się z miejsca i wbiegłem do łaźni, by zanurzyć palce pod wodą. Poparzenie było niewielkie; piekło i swędziało, nie powstała jednak z niego otwarta rana. Gdy zaczerwienienie nieco zbladło, wróciłem do pokoju i momentalnie zamarłem.

    Apollo klęczał przy wnęce i próbował ratować to, co zostało z mojego marnego obrazka. Były to jednak nieudolne próby, które chyba jeszcze bardziej pogorszyły sprawę. Wreszcie błysnęła iskra, a przesiąknięty olejem pergamin zajął się ogniem. Apollo jęknął z bólem, a na jego twarzy pojawiła się autentyczna zgroza.

    Odchrząknąłem, głównie dlatego, bo nie miałem pojęcia, co powinienem powiedzieć. „Wynoś się" było raczej wstępem do powtórki z naszego poprzedniego repertuaru, a ja naprawdę nie miałem siły się dziś kłócić. Nie byłem nawet pewien, czy dalej chcę wylewać na niego swoje żale, bo i tak by do niego nie dotarły. Nie, Apollo był bogiem, który na każde swoje działanie miał odpowiedni argument i nie rozumiał niedorzeczności, jaka się za nim kryła.

- Ja... - zawahał się i wstał niezdarnie. - Nie chciałem nic popsuć.

    Odpowiedź była banalna i niemal wywołała we mnie wybuch śmiechu. Ciekawiło mnie, czy mówi o rysunku, czy o wszystkim, co się do tej pory między nami rozpadło. Nie zdążyłem się nad tym dobrze zastanowić, gdy zrozumiałem kolejną, zdecydowanie niespodziewaną rzecz: on się chwiał.

    Przyjrzałem mu się uważniej. Jego ruchy wciąż były pełne gracji, ale ja znałem go na tyle, by widzieć w nich pewną ociężałość. Patrzył na mnie niepewnie, lecz jego wzrok był nieco zamglony, jakby nie potrafił się skupić. Zrobiłem dwa kroki do przodu i wreszcie doleciał do mnie lekki, lecz jak najbardziej wyczuwalny zapach słodkiego wina.

- Jesteś pijany – powiedziałem z niedowierzaniem.

    Apollo potaknął, lecz nagle musiał uznać to za niekorzystny fakt i gorączkowo zaczął kręcić głową. Wyprostował się, a ja wyraźnie mogłem dostrzec, jak jego mięśnie napinają się pod zwiewną koszulą.

Historia pewnego kwiatu, który pokochał słońceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz