Rozdział 25.

294 33 17
                                    

Miłość, co zawsze miłością się płaci,

Tak mi kazała w nim podobać sobie,

Że go nie zgubię już, ni on mię straci.

Miłość nas wspólnie położyła w grobie...

Piekło, Pieśń V, Dante Alighieri

Wejście do Tartaru nie było specjalnie wymyślne. Wszyscy wieszcze opowiadali o mrocznych jaskiniach, rozstępowaniu się ziemi albo czarnych wrotach wyłaniających się z mroku. Tymczasem my w pełnym słońcu weszliśmy do kaplicy. Artemida popchnęła kamienny ołtarz, odsłaniając schody prowadzące w dół. Cała droga oświetlona była pochodniami i wyglądała niczym zwykłe zejście do piwnicy.

– Dzieci Eris czekają na samym dnie – przypomniała mi, ewidentnie zestresowana.

Omawialiśmy plan tyle razy, że zdążyłem nauczyć się wszystkiego na pamięć. Mocniej ścisnąłem schowany w kieszeni sztylet, mój prezent od Apollina. Jeżeli w ogóle kiedyś miałem go użyć, to chyba właśnie nadchodził ku temu dobry moment. Chociaż...czy udałoby mi się zabić coś, co znalazło się w Królestwie Umarłych?

– Poradzę sobie – spróbowałem się uśmiechnąć.

Artemida pokiwała głową. Wyglądała tak, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz ostatecznie przełknęła wszystkie słowa i również się uśmiechnęła. Przypominało to bardziej grymas, jednak wciąż była niezwykle piękna. Księżyc skąpany w promieniach słońca.

– Odzyskaj go – dodała na pożegnanie.

Gdyby zaledwie rok temu ktoś mi powiedział, że będę musiał zejść do Tartaru, by ratować swojego ukochanego, umarłbym ze śmiechu. W tej chwili w sumie też chciało mi się śmiać, ale raczej z powodu histerii, nie realnego rozbawienia. Dobrowolnie schodziłem do świata umarłych i usilnie próbowałem się nie zastanawiać, co się stanie, jeśli nie wyjdę.

Korytarz zdawał się ciągnąć bez końca. Zdawało mi się, że idę tak od godziny, a może i dłużej. Wokół panowała cisza, nie słychać było nawet moich kroków. W pewnej chwili miałem wrażenie, iż ogłuchłem.

Po pokonaniu, jak mi się wydało, kilku tysięcy stopni korytarz znacznie się poszerzył, przede mną pojawił się obsydianowy łuk. Zatrzymałem się, rozglądając dookoła.

Nagle z ciemności wyłoniły się postacie. Były to dzieci Eris, których nie potrafiłem nazwać. Nie byłem też w stanie ich policzyć. Pojedyncze z nich posiadały unikatowe zdolności, niemniej większość była zwykłymi demonami,noszącymi imiona chorób, kłamstw i zbrodni.

Wszystkie zgromadziły się po drugiej stronie łuku. Konstrukcja ta, tak jak każda w Podziemiu, była magiczna. Rejestrowała kolejno przybyłych, a także tych, którzy zdecydowali się odejść. W ten sposób było wiadomo, czy ktoś ucieka z Hadesu. W przypadku bogów, odnotowywano ich ilość w Tartarze. Według Eris można było łatwo to wykorzystać.

– Przysyła mnie wasza matka – powiedziałem nieco piskliwie. – Jestem...

– Mięsem – ktoś mruknął, a po tłumie potoczył się chichot.

– Wiemy, kim jesteś – jeden z nich wystąpił do przodu z ostrym uśmiechem, po czym rozkazał: – Przechodźcie!

Około dwadzieścia demonów, zarówno mężczyzn, jak i kobiet, przeleciało przez łuk. Przewodzący im bożek obrzucił ich wszystkich spojrzeniem, aż wreszcie jego wzrok spoczął na demonie o siateczkowatych skrzydełkach i potarganych włosach. Gdy ich oczy się spotkały, ten drugi zadygotał.

Historia pewnego kwiatu, który pokochał słońceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz