Prolog

847 69 7
                                    

OWIDIUSZ

Metamorfozy [FRAGMENTY]

Księga I

Prędko bożek swawolny cięciwę napina,

Tym grotem przeszył Dafnę, tamtym Apollina.

Już płonie Feb miłością, Dafne jej unika.

Najmilszem jej schronieniem gaj lub knieja dzika,

Chętnie przebiega lasy, a wśród łowów śmiała,

Włosy w nieładzie prostą przepaską wiązała.


Widzi Apollo Dafnę, widzi ją i kocha,

Zwodzą go własne wróżby i nadzieja płocha.

Jak się zajmuje słoma, kiedy nieostrożny

Przy niej pochodnię swoją zostawi podróżny.

Tak Apollo miłości płomieniem goreje,

A ogień podsycają zwodnicze nadzieje.


Tak lecieli. Apolla nadzieja schwytania,

Dafnę bojaźń do biegu prędszego nakłania.

Ale bóg, gdy mu miłość skrzydeł swych użyczy,

Coraz żywiej dopędza, a blizki zdobyczy,


Już sięga, lecz go zwodzi nadzieja zdradliwa,

I tylko włos rozpierzchły tchem swoim rozwiewa.

Z sił spadłszy, zbladła Dafne, a zmożona biegiem,

Tak zawoła, stanąwszy nad Peneja brzegiem:

Jeśliś bóg, broń mię, Ojcze, niech zginie w przemianie

Piękność zbyt ujmująca i prześladowanie.


Ledwie skończonej prośby wysłuchała rzeka,

Miękka kora pieszczoną pierś Dafny powleka.

Widać włos w liściach, rękę niknącą w gałęzi,

Nogę, dawniej tak lekką, ziemia w sobie więzi,

Wierzch pokrywa jej czoło; i w drzewa postaci

Jeszcze nadobna Dafne piękności nie traci.

Jeszcze do niej Apollo silnym ogniem płonie,

Czuje bicie jej serca w zdrewniałem już łonie,

Przyciska lube drzewo dla pocałowania,

Ale i drzewo jeszcze uścisków zabrania.


Księga X


I synu Amikla, gdyby nie los srogi,

Byłby ciebie Apollo wyniósł między Bogi,

Przynajmniej ile może wiecznym czyni ciebie;

Ilekroć Baran, Ryby dościga na niebie,

Ilekroć się odmładza ziemia śniegów syta,

Tylekroć kwiat twój wonny na nowo roskwita.

Niewstrzymują go w Delfach składane mu modły,

Tobą tylko zajęty, w miłości zapale

Zapomniał już o lirze, zapomniał o chwale.

Za tobą nad Eurotas i do Sparty leci,

Za tobą w koło kniejów zdradne stawia sieci,

Pnie się na dzikie skłay, na trudy naraża,

I przywyknieniem ogień miłości rozżarza.


Jeszcze tyle ogniste rumaki Tytana

Przebiec miały do nocy, ile przyszły z rana;

Każdy z nich ściąga szaty, oliwą połyska,

I chce doświadczać siły w grze ciężkiego dyska,

Feb najpierwszy z zapędem rzuca go do góry,

Warczy ciężar, i kraje sprzeczne sobie chmury,

Aż nakoniec z obłoków, co go długo kryły,

Spada dowodząc z sztuką połączonej siły.

Gdy chciwie spieszy młodzian po lecące brzemię, 

W tym go krąg w czoło trafia odbity o ziemię.


Zbladł on, zbladł i Apollo; podnosi go z ziemi, 

Krew bieżąca ziołami tamuje dzielnemi,

I chce zatrzymać duszę lubego młodziana:

Ale próżne lekarstwa, śmiertelną jest rana.


Jak gdy fijołka, maku, lub lilji kwitnącej

Łodygę nieostrożnie zdepcze przechodzacy,

Nieprzyjmuje już soków i więdnie kwiat cały,

I schyla az ku ziemi swój wierzch ociążały;

Tak siły Hijacynta jedna niszczy chwila,

I już za ciężka głowa na ramię się schyla.

Umierasz w samym życia początku zerwany,

Podstrzegam moją zbrodnię, twe śmiertelne rany.

Twój zgon, jest razem moją rospaczą i winą,

Jam jest, woła Apollo, twej śmierci przyczyną.



Historia pewnego kwiatu, który pokochał słońceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz