Rozdział 31. (18+)

687 39 25
                                    

„Wysławiam miłość pieszczoną.
Wiankami z róż ozdobioną;
Miłość i ludźmi na ziemi
I rządzi niéśmiertelnemi."

O miłości, Anakreont

Gdy wybiła północ, dla nowożeńców nadszedł czas wspólnej kąpieli. Służące prowadzone przez Hedone i Hebe, zaprowadziły młodą parę do łaźni. Zaraz potem synowie Afrodyty uroczyście wnieśli świętą wodę. Zabawa weselna jednak trwała nadal, a alkohol lał się jeszcze szybciej, niż wcześniej.

Tańce z bardziej oficjalnych przemieniły się w dzikie pląsy, którym przewodziły bachantki. Chodziłem od towarzystwa do towarzystwa, balansując między przedstawicielami ludzkich i boskich krain.

Początkowo pomagał mi Apollo, lecz szybko został porwany przez muzy, które koniecznie potrzebowały jego wskazówek przed sztuką. A po jej przedstawieniu, nie mogłem go odnaleźć.

Byłem już nieco zmęczony, chociaż głównie tylko rozmawiałem. Ruszyłem do swojego miejsca przy stole, gdy nagle przemówił do mnie znajomy głos.

- Latasz po tej sali jak nawiedzony – stwierdził Ares.

Odwróciłem się w jego stronę. Bóg wojny siedział sam i raczył się jakimś mocno opieczonym mięsem.

- Zajmuję się gośćmi – wyjaśniłem cierpliwie. - Nie mogę nikogo pominąć.

- Mnie pominąłeś – stwierdził dobitnie.

Okej, ktoś tu ewidentnie potrzebował uwagi. Westchnąłem, ale podszedłem do niego.

- Tebańczycy szykują się do wojny – poinformował mnie Ares, jakby to była najważniejsza informacja, jaką miałem tego dnia usłyszeć. - Z Ilirami. Mam nadzieję, że Harmonia nazwie kolejnych synów moim imieniem.

Cóż, Dionizos ukrócił rządy Penteusza, a potem tron oddał Kadmosowi. Zaraz po tym, jak pozbył się wszystkich jego dzieci. Widocznie śmiertelne wnuki były dla Aresa równe miotom kotów i już z góry założył, że będą mieć kolejny.

- Wszyscy mają nazywać się tak samo? - uniosłem brew.

Ares zamyślił się.

- Mam wiele imion – oznajmił nonszalancko. - Byłem sceptyczny do tego Kadmosa – dodał, a ja zauważyłem, że wypił już całkiem sporo wina. - Ale teraz nawet go lubię.

No tak, kolejna wojna równa się uznanie teścia. Ares był momentami tak prosty, że aż bolało. Jednak przynajmniej wiedziałem, jak z nim rozmawiać, co było miłą odmianą w porównaniu z większością gości. Dlatego usiadłem koło niego i nalałem sobie kielich.

- Będziesz ze mną pić, kwiatuszku?! - jego zaskoczenie było tak autentyczne, że aż zakrawało o komizm. - Cudownie! Hej, Dionizosie, podaj nam jakiś porządny trunek.

Momentalnie się spiąłem, gdy bóg wina zjawił się po prawicy Aresa. Jego usta były jeszcze ciemniejsze, niż ostatnio, a w oczach lśniła ta pierwotna dzikość, która nakazywała mi odwrót. Uśmiechnął się do mnie błogo.

- Witaj, słodki książę – podał mi wypełniony po brzegi puchar i przygryzł wargę.

Nie miałem wątpliwości, o czym pomyślał. Niepewnie chwyciłem puchar.

- Aresie, czy mogę na ciebie liczyć, kiedy on znów mnie zaczaruje? - spytałem, chyba tylko po to, żeby Dionizos jasno zrozumiał, co o nim uważam.

Bóg wojny wybuchnął śmiechem i niemal brutalnie docisnął kielich do moich ust.

- Jasne, jasne – złośliwość pobrzmiewała w jego głosie. - Ale nie musisz się martwić, siostrzyczka tu jest.

Historia pewnego kwiatu, który pokochał słońceOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz