-61- O powstaniu Danger Days

120 8 6
                                    

Na podstawie gazety TERAZ ROCK, styczeń 2011

Podzielę to na 2 rozdziały, w następnym będą wypowiedzi o piosenkach, dodam go jutro. Po prostu żeby nie było za długie.

P.S. Ostatnio obiecałam że wymyślę coś ciekawszego!



THE BLACK PARADE

Trasa The Black Parade była ciężkim doświadczeniem dla zespołu. Członków przytłoczył koncept życia i śmierci. Doszły do tego problemy jeszcze podczas tworzenia, aura Paramour Mansion (gdzie nagrywali TBP) i wszystko inne.

Mikey o The Paramour: "Kiedy przyjechaliśmy do Los Angeles, przenieśliśmy się do ekstremalnie nawiedzonej rezydencji o nazwie "The Paramour". Ten dom miał długą historię o dziwnych i tajemniczych wydarzeniach, które miały tam miejsce. Niektórzy z nas się z tego śmiali, inni (ekhm, ekhm, ja) uważali ten dom za przerażający. Jak na nieszczęście, trafiłem do najstraszniejszego i najbardziej nawiedzonego pokoju. W dodatku była tam pojedyncza żarówka świecąca na niebiesko, zwisająca z sufitu, która nie dawała światła, ale niesamowity blask. Szczekające bez powodu psy, drzwi trzaskające ludziom przed oczami (Frank i Gerard) i wanna napełniająca się wodą, gdy nikogo nie ma w domu (Bob)."

"To naprawdę zbyt mroczny album, aby co wieczór przeżywać go na nowo" - mówi Frank.

"Mam wrażenie, że musiałem cały czas czegoś bronić i za coś przepraszać. W pewnym momencie wszyscy przestaliśmy być osobami – staliśmy się 'postaciami w czerni' " - stwierdza Gerard.



DWA PODEJŚCIA DO "DD"

A więc po wstępie o The Black Parade przechodzimy do Danger Days. Po atmosferze poprzedniego albumu to nic dziwnego, że MCR chcieli zmienić podejście i tematykę. "Zapragnęli być znowu zespołem rockowym, a nie 'Czarnym pochodem' ".

Prace nad czwartym albumem zaczęli w maju 2009. Razem z Brendanem O'Brienem i Richem Costeyem (który nagrywał Three Cheers For Sweet Revenge) tworzyli album surowy, oszczędny, bez alegorii i opowieści. "Zapragnęli znowu być po prostu muzykami, bez ukrywania się za przebraniami i makijażem." Jeszcze w listopadzie zapowiadali, że płyta na nowo zdefiniuje zespół, a wszystkie poprzednie pośle w niepamięć. Tylko że coś w tym nie grało.

Ray Toro: "Tak naprawdę to zbudowaliśmy sobie więzienie: założyliśmy, co powinniśmy robić, jak ten album ma brzmieć".

Mikey Way: "Ograniczaliśmy siebie sami. Wciąż sobie powtarzaliśmy, że mamy się dobrze bawić. Ale nie zauważyliśmy, że w gruncie rzeczy nie bawimy się wcale"

Gerard porównał efekt zespołowej pracy do głosu kogoś, kto zatkał sobie usta. 

Chłopaki utknęli w martwym punkcie w swojej twórczości i skonsultowali się z Richem Costeyem. To on zachęcił ich do eksperymentów, namówił ich do kombinowania z miksami nagranych utworów z pierwszej wersji albumu.

"Zadawał nam pytania typu: Przeciwko czemu się buntujecie? O co wam naprawdę chodzi? A gdy praca szła dalej źle, kazał wziąć sobie wolne."

Właśnie urlop okazał się być tym, czego potrzebowali. Gerard odbył z żoną dwudniową wycieczkę na pustynię, gdzie pojawił się pomysł na Na Na Na.

Gerard: "Wiedziałem już, że chcę, żeby album był związany z pustynią. I doświadczyłem cholernej wizji – usłyszalem w głowie tę najgłupszą na świecie rzecz, 'Na Na Na', zobaczyłem pistolety laserowe, samochody i maski... Jak się okazało, wizja była prorocza".

•MCR• Randomowe pierdoły ku uciesze KilljoysOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz