XXVIII

129 20 2
                                    

Dłużące się sekundy oczekiwania aż w końcu pojawisz się przy mnie, zdawały się ciągnąć wiecznie. Byłem roztrzęsiony, ale nie do końca wiem czy to za sprawą dreszczy, czy wciąż targającej mną zazdrości.

Wyczułem twoją obecność nawet nie patrząc w twoją stronę. Siedziałem na krawędzi dachu z nogami przewieszonymi przez nią i patrzyłem się przed siebie, nie mogąc spojrzeć ci w twarz. Brzydziłem się swojego zachowania i najchętniej skoczyłbym wtedy w przepaść pod sobą by nie musieć popatrzeć ci w oczy.

Ale jakaś część mnie pragnęła twojej obecności, w głębi duszy liczyłem na to, że przyjdziesz, że choć raz nie stchórzysz tak jak ja i nie uciekniesz.

Podszedłeś do mnie bliżej i przykucnąłeś w takiej odległości bym mógł wyczuć twój zapach. Emanowałeś wręcz troską i zmartwieniem, a ja nie mogłem już tego dłużej znieść. Odwróciłem się w twoją stronę i zobaczyłem jedynie niepokój malujący się na twojej twarzy. Twoje oczy, tak szeroko otwarte, były wpatrzone wprost we mnie, a ja nie potrafiłem odwrócić wzroku. Byłem jak zahipnotyzowany.

Wtedy po raz drugi w mojej głowie pojawiła się myśl, by nic nie mówiąc, pocałować cię i wmówić sobie, że to byłyby jedyne słuszne przeprosiny za moje okropne zachowanie z przed chwili.

Wyobraziłem sobie miękkość twoich ust, przy swoich własnych, kiedy oddajesz pocałunek. Twoją nieśmiałość i niepewność pomieszaną z tą dobrze znaną mi, determinacją. Ten obraz w mojej głowie trwałby zdecydowanie dłużej, gdybym nie postanowił się odezwać, żeby przerwać tą niezręczną ciszę. Jedyne co udało mi się wydusić to kolejne żałosne przeprosiny.

Serce biło mi jak oszalałe, ale po raz pierwszy w swoim życiu zebrałem w sobie na tyle odwagi, by przyznać się tobie do swojej tajemnicy.

Nie powiedziałeś nic, tylko patrzyłeś, kiedy podwinąłem rękaw kurtki, a światło dzienne ujrzały sine żyłki malujące się pod moją skórą. Usłyszałem jak ze świstem wciągasz powietrze, i dałbym uciąć sobie rękę, że z twoich ust wydobył się cichy jęk. Chyba, że to był wytwór, mojej już chorej, wyobraźni. Do tej pory nic ci nie mówiłem, bo po pierwsze nie było okazji, a po drugie nic by to nie zmieniło.

Chwilę zajęło mi zrozumienie, dlaczego tak naprawdę zostałem umieszczony w labiryncie razem ze wszystkimi, którzy byli odporni na pożogę. Ja nie byłem cenny, łatwo było mnie odróżnić od innych. Nie przyczyniłbym się do odnalezienia leku na pożogę, więc nie byłem im do niczego potrzebny.

Przez cały ten czas nie potrafiłem oderwać oczu od twoich brązowych tęczówek. Ból jaki się w nich odbijał był nie do wytrzymania, ale i tak czułem potrzebę dzielenia go z tobą.
W tamtym momencie mogłem powiedzieć ci tak wiele, a słowa znaczyłyby zapewne więcej niż jakiekolwiek inne, wypowiedziane w innym czasie i miejscu. Ale gdy otworzyłem usta, mój głos się załamał, kiedy prosiłem cię byś się mną nie przejmował.

Byłeś tak blisko, o wiele za blisko. Nasze twarze dzieliły centymetry, a ja spokojnie mógłbym się tylko nachylić i złożyć na twoich ustach, zapewne ostatni, smutny pocałunek, który byłby jednocześnie wyrazem mojej miłości i pożegnaniem.

Wyczerpałem jednak zapas odwagi, który włożyłem w powiedzenie ci o chorobie i nie zmniejszyłem dzielącej nas odległości, nawet o milimetr. Nadal czułem twój ciepły oddech na policzku i mógłbym trwać w tej pozycji bez końca, byle by być tak blisko ciebie. Twoja obecność dawała mi spokój, jakiego moje serce nie czuło od dawna.

Powiedz mi, Thomas co byś zrobił gdybym cie wtedy pocałował? Chcę byś wiedział, że tego pragnąłem najbardziej.

Zamknął oczy i spróbował przywołać w głowie wspomnienie tamtego dnia. Z jednej strony tak bardzo nie chciał tego robić, nie chciał wracać do momentu, w którym dowiedział się, że Newt jest zakażony. Nie chciał przypominać sobie widoku jego silnej ręki i wystających żył, w których już krążyła pożoga. A jednak twarz Newta z taką łatwością pojawiła się przed jego oczami. Jej wyraz, z którego przemawiał ogromny ból i poczucie winy.

Thomas pamiętał, że nie mógł znieść tego, że przyjaciel czuł się winny swojej choroby. Newt miał skłonności do obwiniania się o zło całego świata, a przecież to on był w tym najlepszy.

Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego to o czym pisał Newt kilkanaście kartek wcześniej. Naprawdę byli podobni do siebie. Obaj byli tacy sami, może różnili się w kwestii pewności siebie czy odwagi, jak to Newt nazywał. Ale obaj dopełniali się w obwinianiu się o każde niepowodzenie, w tłamszeniu emocji i wewnętrznego bólu, w ukrywaniu tego, czego obaj tak mocno pragnęli.

Co by zrobił, gdyby Newt go pocałował, gdyby w końcu zebrał się na odwagę i zrobił to, wbrew swoim wewnętrznym zahamowaniom?

Nigdy nie zwracał uwagi na takie detale jak miękkość ust, o której pisał przyjaciel. Instynktownie przejechał opuszkiem palca po lini swoich warg. Czy ich pocałunek należałby do tych delikatnych, nieśmiałych i pełnych nieporadności i zażenowania, czy może byłby zachłanny i pełny, taki jakby mieli to robić pierwszy i ostatni raz. Taki by mogli zapamiętać go do końca życia, a na samą myśl o nim robiłoby im się gorąco.

Thomasa ogarnęło dziwne ciepło w całym ciele, kiedy spróbował sobie wyobrazić Newta składającego pocałunek na jego ustach. Ten obraz nie wywoływał w nim obrzydzenia ani niechęci. Potrafił sobie to wyobrazić, a na dodatek dobrze widział też samego siebie w całej tej scenie.

Wiedział już, że na pewno nie odtrąciłby Newta. Teraz dowiedział się, że na pewno przyciągnąłby go do siebie, wplótłby palce w jego włosy, by trzymać go jeszcze bliżej i mieć pewność, że nagle nie zniknie, a pocałunek nie jest tylko jego wyobraźnią. Drugą rękę oplótłby wokół szyi, a gdyby posiadał jeszcze trzecią przytrzymałby go za przedramię, na którym widoczne już były sine żyłki.

Złożyłby pocałunki na całej jego twarzy, a potem wzdłuż ramienia, kończąc przy nadgarstku. Byłby delikatny, subtelny, nie chciałby go wystraszyć ani speszyć. Gdyby tylko mógł zrobiłby wiele rzeczy inaczej.

A tak nie zrobił nic. Newt czekał na jego ruch. Napięcie między nimi, gdy siedzieli na krawędzi dachu, było wyczuwalne w powietrzu, ale żaden z nich nie wykonał pierwszego kroku.
Ich miłość była trudna i nie dostała wystarczająco dużo czasu, by każdy z nich mógł dojrzeć do swoich uczuć na tyle, by nie wstydzić się wypowiedzieć ich na głos.

Teraz potrafił już sobie wyobrazić wszystkie emocje jakie odczuwał Newt. Rozumiał jego nagły wybuch złości, kiedy mówił o Teresie. Rozumiał jego zazdrość i ból jaki mu sprawiała. Nie potrafił wybaczyć sobie, bycia ślepym a jednocześnie zdającym sobie sprawę z uczuć przyjaciela, a odpychającym je na bok.

Dzięki Newt'owi mógł w końcu otwarcie przyznać się przed samym sobą. Chciał go pocałować, a samo wyobrażenie tego, było tak przyjemne, że musiał na powrót otworzyć oczy, by wrócić do smutnej rzeczywistości.

Zbliżał się koniec, wiedział to, ale marzył by przeciągnąć to jak najdłużej. Koniec ich przyjaźni, ich miłości, na którą zabrakło im odwagi. Koniec zapisków i przemyśleń Newt'a. Jeszcze tylko kilka kartek dzieliło go od pustki, jaką pozostawił po sobie przyjaciel. Nie tylko w zeszycie, ale i w sercu Thomasa, a ta była gorsza niż białe, niezapisane kartki, jedynie mokre od łez.

Zimne światło dnia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz