XI

156 24 2
                                    

Dzień 538268

Kiedy prowadziłeś nas przez labirynt, byłem pełen podziwu twojego skupienia i determinacji. Z boku wyglądałeś jak idealny lider. Wtedy któryś raz już pomyślałem, że mógłbyś mi przewodzić, a ja poszedłbym wszędzie i zrobił wszystko, co byś mi kazał. Trzymałem się na uboczu, żeby Minho biegł obok ciebie. Obaj wyglądaliście na tak pewnych tego, że wszystkim nam uda się opuścić w końcu labirynt.

Kiedy walczyłeś z Dozorcami, odpierałeś ich atak, tak byśmy wytrzymali jak najdłużej, ja ciągle, kątem oka ci się przyglądałem. Bałem się w tym momencie jak cholera, kiedy jeden z Dozorców napierał na moją prowizoryczną broń, zrobioną z długiego kawałka metalu.
Bałem się bo nigdy nie widziałem go z tak bliska. Czułem jak nogi się pode mną uginają, kiedy zaryczał mi prosto w twarz. Nie potrafię dokładnie tego opisać, po prostu w pewnym momencie nie wiedziałem gdzie jestem i co robię. To wszystko było dla mnie tak abstrakcyjne. Za to ty, zdawałeś się być stworzony do walki z tymi mechanicznymi potworami, a przy tym zachowywałeś całkowitą trzeźwość umysłu.

Wielu z nas straciło wtedy życie, ale nie spodziewałem się tego co miało dopiero nastąpić.

Pamietam wszystkie towarzyszące mi emocje, kiedy w końcu przedarliśmy się przez wyjście z ciemnego korytarza. Serce waliło mi jak oszalałe, kiedy wszyscy w osłupieniu słuchaliśmy nagrania doktor Avy Paige. Kataklizm, choroba, spustoszenie, wirus, koniec świata. Wszystkie te słowa bombardowały mnie ze zdwojoną siłą. Próbowałem dostrzec w twojej twarzy cokolwiek, co dodałoby mi otuchy. Cokolwiek, co by sprawiło, że pomyślałbym, że czujesz się tak jak ja w tym momencie. Jednak twoja mimika nie wyrażała kompletnie niczego. Tak jak wszyscy gapiłeś się w monitor, na którym ukazana była scena samobójstwa pani doktor, a potem nagranie wygasło.

Wokół nas było słychać tylko trzaski i wyładowania elektryczne z pozrywanych kabli, wiszących dookoła.

Ciężką ciszę przerwałeś ty. Odwróciłeś się do nas przodem, a ja zamarłem, kiedy popatrzyłeś mi się prosto w oczy. W twoim spojrzeniu malował się ból, widziałem to i czułem całym sobą. Zacisnąłem wargi by nie palnąć nic, czego mógłbym potem żałować, bo wiedziałem, że są dookoła nas też inni.

Ten jakże niezręczny, a zarazem elektryzujący moment, przerwał ochrypły głos, dobiegający z wejścia do pomieszczenia. Jak jeden mąż, wszyscy odwróciliśmy się w kierunku, z którego dochodził. Poczułem przerażenie, podobne do tego, którego doświadczyłem kilka minut wcześniej w bliskim zatarciu z Dozorcami. Gally stał kilka metrów od nas i na wysokości twarzy trzymał wycelowany pistolet, prosto w ciebie, Thomas. Gally, który został w labiryncie, którego mijałem przy wejściu do niego i który zapierał się, że woli zostać w Strefie, niż szukać rzekomego wyjścia.

Gally nie wyglądał na spełnia rozumu, był cały spocony i czerwony na twarzy z nerwów. Ręka, w której trzymał broń trzęsła mu się okrutnie. Właśnie, dobre pytanie skąd Gally w ogóle wytrzasnął pistolet?

Nie dane mi było dłużej się nad tym zastanawiać, bo Gally zaczął ci grozić. Że nie pozwoli nam wyjść, bełkotał coś o tym, że labirynt jest naszym domem. Wiedziałem już, że całkowicie postradał zmysły.
Nie wiedziałem wtedy jeszcze co czeka nas na zewnątrz, nie widziałem świata po kataklizmie, a nawet jeśli to go nie pamiętałem. Lecz wiedziałem na pewno, że za nic w świecie nie chcę dłużej zostać w Strefie. Wydawało mi się wtedy, że byłem całkowicie przygotowany na to co możemy zobaczyć, po otwarciu drzwi na zewnątrz.

Serce chciało wyskoczyć mi z piersi, kiedy Gally położył kciuk na spuście pistoletu. Nadal celował prosto w ciebie, a ja nie mogłem nic zrobić, bo byłem za daleko. Nie miałem nawet swojej broni, bo straciłem ją podczas szamotaniny z Dozorcą.

Lecz kiedy usłyszałem wystrzał, nie wiedziałem w którą stronę mam patrzeć. Skąd dobiegał i kto był jego sprawcą. Bałem się spojrzeć w twoją stronę, bałem się, że zobaczę jak osuwasz się na podłogę i padasz całkowicie pozbawiony życia. Ostatni ciągle odczuwałem strach, lecz twoja smierć była moim największym lękiem.

Czułem jak z warg po wewnętrznej stronie ust leci mi krew od zagryzania ich z nerwów.

Może uznasz mnie za potwora, kiedy będziesz to czytam, ale poczułem niewyobrażalną ulgę, gdy zobaczyłem, że to Chuck osuwa się na podłogę przed tobą. Osłonił cię, obronił, zrobił coś czego ja nie byłem w stanie. Byłem mu tak bardzo wdzięczny. Ale kiedy ty padłeś przy nim na kolanach i widziałem łzy spływające po twojej twarzy, zacząłem żałować swoich okropnych myśli. Znów poczułem złość na samego siebie. Nie mogłem znieść twojego cierpienia, bo ja również odczuwałem trawiący mnie od środka ból.

Czułem twój ból i nie wiem teraz, co było gorsze. Tak bardzo chciałem w tamtym momencie chwycić cię choćby za ramię. Chciałem byś wiedział, że jestem przy tobie i zawsze już będę. Że możesz po prostu oprzeć się o mnie i nic nie mówić, bo i tak wiem co czujesz i przejmuje każdą twoją emocję na siebie.

Potem wszystko działo się bardzo szybko. Następne wydarzenia pamietam jak przez mgłę. Czułem jak ktoś szarpie mną i wyprowadza z pomieszczenia na zewnątrz. Światło dzienne było nie do zniesienia, po godzinach spędzonych w mroku. Świat był niewyraźny, i zdawało mi się, że wszyscy znajdujemy się na jakimś pustkowiu.

Kilkunastu mężczyzn ubranych w mundury, wyprowadzało każdego po kolei. Instynktownie szukałem cię w tym całym zamieszaniu i poczułem się spokojny, jak zobaczyłem, że ktoś pomaga ci wsiąść do helikoptera.

Z krzyków rozróżniałem tylko pojedyncze słowa. Koniec. Eksperyment. Ratunek. Wolność. Nowy początek.

Każdy był zdezorientowany, ale nikt nie miał już sił na walkę, ani opór. Wszyscy byliśmy skołowani informacjami z nagrania, oraz faktem tego, że wyszliśmy na zewnątrz. Ci ludzie nie wydawali się podejrzani. Przyszli nas przecież uratować.

Zostałem wepchnięty do helikoptera i usiadłem tuż obok ciebie. Czułem gorąc twojego ciała, bo byliśmy mocno ściśnięci, a moje serce znów przyspieszyło. Nie miałem jeszcze okazji cię dotknąć. I nawet w takim momencie potrafiłem zamknąć oczy i zatracić się w tym cudownym uczuciu. Obiecałem ci wtedy w myślach, że będę stał przy tobie zawsze. Na zawsze.

Thomas przełknął głośno ślinę i znów poczuł narastający w gardle żal, którego nie potrafił się pozbyć już od kilku godzin. Nie miał sił płakać. Nie miał już sił na nic. Newt odsłaniał go przed nim samym w taki sposób, że już do niczego nie musiał się przyznawać. Do żadnych emocji. Bo Newt opisywał to w taki sposób, że Thomas nawet jakby chciał, nie potrafiłby samemu sobie zaprzeczać. Tak wtedy było. Cierpiał z powodu śmierci Chucka. Był wściekły na Gally'ego. Odczuwał strach w momencie, w którym obcy wtargnęli do pomieszczenia, w którym kilka chwil wcześniej doszło do masakry. Bał się jak cholera, kiedy ktoś wpakował go do helikoptera.

Ale prawdą było, że gdy Newt opierł się o niego, przyciśnięty przez Minho w helikopterze, to poczuł wewnętrzny spokój u ulgę. Nie potrafił tego opisać, ale tak w tamtym momencie się czuł. I pamiętał, że to był pierwszy raz kiedy pomyślał, że obecność Newta działa na niego uspokajająco. Nieważne co działo się wcześniej, nieważne jakiego bólu doświadczył. W chwili gdy poczuł ciepło ciała przyjaciela, w jego głowie zakiełkowała myśl, że już wszystko będzie dobrze. Bo przecież uciekli z labiryntu, prawda?

W tamtym momencie, nie spodziewał się, że wszystko może potoczyć się tak jak się skończyło. Czuł tylko wszechogarniający spokój, jaki bił od Newta. Od zwykłego dotyku jego skóry.

Z tą myślą usnął, trzymając dziennik jak najbliżej swojego serca.

Zimne światło dnia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz