10. RÓŻOWY FARTUSZEK

908 45 0
                                    

          Siedziałam w kuchni zupełnie wykończona po kolejnym dniu badań. Od ponad tygodnia większość czasu spędzałam w laboratorium przypięta pod jakieś dziwne urządzenia, których odczyty miały pomóc zdiagnozować moją ,,przypadłość" (przynajmniej w teorii). Zazwyczaj jestem bardzo cierpliwa,  jednak kolejna sesja badań nie wykazała ŻADNYCH nieprawidłowości w moim organiźmie. Badanie krwi, rytmu serca oraz wszelkie inne parametry wykazywały, że jestem zupełnie zdrowa. No, tylko o ile wiem, zdrowi ludzie nie płoną,  gdy się denerwują (a przynajmniej nie dosłownie). Starałam się tym wszystkim nie martwić, ale w głębi duszy targały mną obawy. No bo, jeśli nawet tak wybitny naukowiec jakim jest Bruce, póki co nie był w stanie mi pomóc, to nie nie wiem, czy ktokolwiek na świecie będzie w stanie. A co jeśli ta ,,moc" zostanie ze mną na zawsze!? Nie, no ja się chyba zastrzelę.

-Nad czym się tak zastanawiasz?- z rozmyślań wyrwał mnie Steve, kładąc przede mną porcję naleśników.

- Jak skutecznie pozbawić kogoś życia.- wymamrotałam, nie podnosząc wzroku z obranego wcześniej punktu przed sobą.

-Cóż, jest kilka sposobów. Myślę, że moja tarcza dałaby radę.- odparł podejrzliwie- A czemu pytasz?

-Pożyczysz mi tarczę?- spojrzałam na stojącego przy mnie blondyna błagalnym wzrokiem,  niczym dziecko, które bardzo chce dostać lizaka.

-A kogo chcesz zabić?- spytał zmartwiony, siadając obok mnie przy stole.

-Siebie.- stwierdziłam zrezygnowanym głosem.

-O nie, w takim razie nie ma mowy!- roześmiał się Steve.

-Czy moje cierpienie cię śmieszy?- spytałam urażona.

-Ależ skąd.- blondyn szybko zmienił wyraz twarzy z rozbawionego na poważny- Ale myślę, że aktualnie najbardziej cierpi twój żołądek, więc może coś zjesz?- dodał po chwili z cwanym uśmiechem.

Faktycznie, byłam bardzo głodna i mój brzuch domagał się pysznych placuszków.

-Niech ci będzie...- odparłam zrezygnowana- Ale do tematu tarczy jeszcze wrócimy.- zmierzyłam wzrokiem wstającego od stołu Kapitana.

-Po moim trupie.- stwierdził z udawaną powagą, kierując się do wyjścia.

-Da się załatwić.- burknęłam pod nosem- Lepiej idź się przebierz, bo się uświniłeś ciastem, a z tego co wiem za chwilę macie jakieś spotkanie.- dodałam z przekąsem, nawet nie patrząc na mężczyznę.

-Tak jest Pani Dowódco!- odparł roześmiany, opuszczając pomieszczenie.

-Nareszcie zostaliśmy sami...- mruknęłam do stojących przede mną naleśników, po czym zabrałam się za pałaszowanie.

Może i byłam obrażona na Rogersa za to, że nie chciał mi pomóc zejść z tego świata, ale jedno musiałam mu przyznać- robił najlepsze naleśniki na świecie.

*Kilka dni później*

          Grudniowy chłód coraz bardziej dawał o sobie znać, a za oknem zaczął padać pierwszy śnieg.

-Idealne okoliczności grudniowej depresji.- pomyślałam z ironią, podnosząc się z łóżka.

Oprócz okropnej zimowej pogody, dołował także fakt zbliżających się świąt. Obiło mi się o uszy , że w wieży będzie organizowana wspólna wigilia, w której ja nie miałam zamiaru uczestniczyć, bo jakby to ująć- nie cierpię świąt. Nie mniej jednak prezenty kupić chciałam, bo moi współlokatorzy są dla mnie bardzo mili i odkąd wprowadziłam się do wieży, starają się pomagać mi jak tylko mogą. Chciałabym im za to wszystko jakoś podziękować. Usiadłam wygodnie na łóżku i zaczęłam szukać w Internecie inspiracji na prezenty, gdy mój brzuch zaczął głośno burczeć. Od razu zamarzyłam o naleśnikach Steve'a. Po chwili wpadłam na pomysł. Dla Rogersa kupię fartuch, bo on zawsze jest brudny po robieniu czegokolwiek w kuchni. Prezent praktyczny, więc miałam nadzieję, że mu się spodoba. Znalazłam w Internecie ładny fartuch kuchenny, w kolorze granatowym, ze srebrną gwiazdą na piersi. Uznałam, że wpasuje się w styl Rogersa.

- No, jeden prezent z głowy.- mruknęłam do siebie zadowolona.

W tym momencie do drzwi zapukał wujek.

-Mała, za 5 minut w laboratorium!- przypomniał mi szybko o codziennych badaniach, po czym zniknął mi z oczu.

-Ehhhhh...- westchnęłam ciężko.

Pośpiesznie wcisnęłam ,,Potwierdź zakup" na stronie, którą przed chwilą przeglądałam, odłożyłam telefon i udałam się na rutynowe badania.

---------
          - Kathrine czekasz na kuriera!?- ze snu wybudził mnie głos Bartona.

Dziś wyjątkowo miałam mieć dzień wolny od badań i chciałam pospać dłużej niż zazwyczaj.

- Tak!- odparłam leniwie.

-To chodź,  bo chłop czeka!- krzyknął zniecierpliwiony.

-Zginiesz śmiercią, bolesną razem z tym kurierem Clint, obiecuję.- syknęłam pod nosem, wygrzebując się z łóżka, po czym w piżamie popędziłam do drzwi.

Odebrałam towar, zapłaciłam i najmilej jak tylko umiałam w piątek o 9.00 rano pożegnałam się z kurierem. Wciąż śpiąca i gotowa zabić każdego na swojej drodze zmierzałam do swojego pokoju. Nikogo nie spotkałam, więc dziś wszyscy przeżyją. No, może z wyjątkiem Clinta. Usiadłam wygodnie na swoim łóżku i otworzyłam paczkę, chcąc sprawdzić jakość przesłanego towaru. Wzięłam do ręki zamówiony fartuch i zamarłam.

-Czemu on jest różowy?- szepnęłam zrozpaczona.

***
Ja wiem, że mamy środek wakacji, ale niestety musiałam w tym rozdziale zawrzeć trochę grudniowego chłodu. U Kathrine zbliżają się Święta, a jako że nie będę czekać z następnym rozdziałem do Gwiazdki to w najbliższej części zatęsknimy trochę za Bożonarodzeniowym klimatem. Chyba, że ktoś tak jak Kathrine nie lubi Świąt. Nie bądźcie jak Kathrine, Święta super XD.

A tymczasem zostawiam was z tym biednym różowym fartuszkiem do soboty:*

W płomieniach przeszłości ||AvengersOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz