4. Medusa.

11.6K 497 129
                                    

                        Teraźniejszość

Zegar wskazywał dwudziestą wieczorem. Wiosną słońce długo trzymało się na niebie, więc cierpliwie czekałam trochę dłużej, niż w tą zimniejszą porę roku. 

Stukałam palcem w kąt mahoniowego biurka. Nieustannie poprawiałam okulary, które spadały z mojego nosa jak na zjeżdżalni. Przeszkadzało mi to w nauce do jutrzejszego egzaminu. Nie mogłam go oblać, lecz ciągle zerkanie na zegarek krzyżowało moje plany na dobrą ocenę. 

,,Byleby by zdać ” – pomyślałam, gdy wkładałam swoje o dwa, lub o więcej rozmiarów za duże dresy. Spięłam włosy w ciasny kok na tyle głowy, po czym założyłam swoją kominiarkę z wycięciami na usta i oczy. Łapiąc za męską kurtkę wypłynęłam z okna prowadzącego na schody pożarowe. 

Zimna bryza musnęła moje jedyne odkryte części ciała, jakimi były dłonie. Była o wiele lepsza, niż ten zaduch w tym okropnym mieszkaniu. Dawało się jedynie do kompletnej rozbiórki. Lub idąc tokiem myślenia mojej współlokatorki, jest to idealne miejsce, złoty apartament, którego szalona cena jest właściwą ceną. 

Zeszłam na zardzewiałych, trzeszczących schodach z największą finezją, oraz umiejętnościami poruszania się bez wydawania ani jednego szelestu. Jedynie mój plecak, a raczej jego środek wypełniony już pół pustymi farbami w spreju zdawał się być najgłośniejszą rzeczą tej ponurej, i dość dusznej nocy. 

Lekka warstwa potu zebrała się na moim czole, lecz bawełniany materiał okalający twarz ją wchłonął. Gruby i większy od moich rozmiarów strój miał mi zapewnić w pewnym sensie tarczę. Barierę ochronną, przez którą nikt, kto widziałby moją osobę w świetle ulicznych lamp, nie zawróciłby sobie głowy na więcej, niż trzy sekundy.

Kiedy zeszłam z niezbyt bezpiecznym schodów, zdjęłam na chwilę kominiarkę, by poczuć ten ciepły wiatr na skórze. Pośród żółtych lamp, oraz ciemnych uliczek z kontenerami na śmieci, wokół mnie nie było nikogo. Jednak głośne szczekanie psa zmusiło mnie do ponownego zakrycia twarzy. Odgłosy złego zwierzęcia stawały się głośniejsze, więc sekundę później nie było po mnie śladu. 

Trafiłam w ciasną jak cholera uliczkę, małą i klaustrofobiczną. Śmierdziało tu zepsutymi rybami, a nawet padliną. Bezdomne koty wyżerały mi dziurę swoim nieufnym wzrokiem, schowane w pośród mroku różnych zakamarków. 

Skręciłam w trochę większą alejkę, w której już mogłam swobodniej oddychać, bez odruchu wymiotnego. Smród Nowego Jorku to jedyna rzecz, do której nie mogłam się przyzwyczaić od trzech lat. Stanęłam na przeciwko ściany z czerwonej cegły, zakładając ramiona na klatce piersiowej. Widok zniszczonego graffiti sprawił, że moja krew zawrzała. 

Czarny plecak wylądował na bruku z dźwiękiem tłukących się o siebie metalowych puszek. Już miałam cisnąć swoją kominiarką o ziemię, jednak czułam, że nie jestem sama. Od początku mojej dzisiejszej wyprawy wiedziałam, że mam na sobie czyiś wzrok. Dlatego każdy mój ruch musiał być przemyślany, by cały ten domek z kart, jakim jest moje życie, a raczej jego cel, jaki sobie wyznaczyłam, nie legną w gruzach. Nie mógł się spierdolić.

Graffiti było dla mnie czymś, co pozwalało mi się rozluźnić. Od dziesiątego roku życia choruję na bezsenność, i każda godzina bezczynnego leżenia w łóżku przyprawiała mnie o dreszcze i złość. Na szczęście znalazłam sposób, bym mogła przespać codziennie te marne cztery, czy pięć godzin. Wychodziłam, malowałam, wracałam, i magicznie zasypiałam. 

Jednak od pewnego czasu, to nie tylko bazgroły najtańszą farbą z Walmartu. To coś, co mogłam przekazać małej cząstce tego okrutnego świata. Ci ludzie idący do pracy, prowadzący swoje dzieci do szkoły, czy nawet zwiedzający turyści – wszyscy zwracali uwagę na moje przemyślenia wypisane na budynkach, podpisane literą M. 

Let Me FollowOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz