Veinte

383 25 1
                                    

Pov. Valentina

Przywiązana do drewnianego krzesła i zdana na łaskę losu nie byłam pewna, czego pragnęłam bardziej. Czy, aby ktoś wreszcie mnie wybawił, czy aby śmierć w końcu nadeszła. To zabawne, że wystarczyła zaledwie chwila, bym zwątpiła we wszystko, w co wierzyłam. Świat, w którym żyłam - mój świat, przestał wyglądać jak ten, który do mnie należał. Czułam się w nim obco, jakbym nie miała dookoła siebie żadnego sprzymierzeńca. Twarze - te wszystkie znajome twarze, teraz przybierały obraz nieznajomych.

Zdałam sobie sprawę, że dotychczas żyłam w bańce stworzonej przez najbliższe mi osoby. To one kreowały mój świat i prowadziły mnie po jego ścieżkach, kiedy sama na oczach miałam przepaskę. Przepaskę nadziei i wiary, że moje zaufanie względem nich było czymś trwałym.

Syknęłam cicho, gdy coś uderzyło w mój wbity w rękę wenflon.

- Przepraszam - Silva od razu się zreflektowała, posyłając w moim kierunku przepraszające spojrzenie. Tym razem nieco delikatnej przysunęła do mnie przewód. Chwilę później prawidłowo zaaplikowała kroplówkę. - W porządku? - dopytała, zerkając na mnie kątem oka. Chciała upewnić się, czy aby na pewno nic mnie nie uciskało.

Skinęłam więc głową, jedynie wzdychając pod nosem. Ponownie oparłam się głową o wysoko ułożoną poduszkę, nim przymknęłam swoje powieki. Nie byłam zmęczona. No może trochę, ale na pewno nie byłam śpiąca. Choć wciąż kręciło mi się w głowie i brakowało mi sił, by ustać na nogach, czułam się wypoczęta. Spałam tyle, że zapełniłam zapas na co najmniej miesiąc. Z drugiej strony, gdyby nie sen, ciężko byłoby mi usiedzieć w jednym miejscu. Moją głowę co rusz zalewały obrazy tamtej nocy. Nieważne, jak bardzo bym nie próbowała, trudno było mi się ich wyzbyć.

- Nie musisz udawać, że ci mnie szkoda - mruknęłam ze wciąż przymkniętymi powiekami, nim pokusiłam się o spojrzenie w stronę siedzącego na krześle Josha. Obserwował mnie bacznym, choć smutnym wzrokiem, jakby chciał mnie jakoś pocieszyć. Każdy to robił - współczył mi. Nie lubiłam tego. Współczucie kojarzyło mi się z litością, a jej doświadczyłam już w życiu zbyt dużo. - Od początku mnie nie lubiłeś - poskarżyłam się. Nie miałam ochoty a przekomarzanie się, ale te słowa cisnęły mi się na usta już od dłuższego czasu. Mężczyzna zmuszony był wykonywać polecenia Zeda, bo za to mu płacił. Nie miał w obowiązku zgrywać miłego.

- To nieprawda - wybronił się, krzywiąc, jakby to, co powiedziałam, było niedorzeczne.

- Czyżby? - uniosłam prawą brew, przekrzywiając głowę do boku.

- Miałem... - zawahał się, szukając w głowie idealnego określenia. - Swoje powody - dorzucił zdawkowo, pochylając się na siedzeniu. Oparł łokcie na kolanach. - Po prostu niekoniecznie zgadzałem się z tym, co robił Zed - westchnął, widząc moje niezrozumiałe spojrzenie. Nie oczekiwałam od niego żadnych wyjaśnień. Szatyn przypadkiem stał się moją ofiarą, na której wyładowywałam emocje, jednak jeśli chciał się czymś ze mną podzielić, to nie miałam nic przeciwko. - Można powiedzieć, że byłem kiedyś na jego miejscu - stwierdził tajemniczo.

Zmarszczyłam czoło, prychając pod nosem:

- Też kogoś porwałeś? - rzuciłam z nutką żartu. Teraz łatwiej było mi zrozumieć ich znajomość... Mieli podobne poglądy. Nie szanowali opinii drugiej strony i po prostu brali to, czego chcieli.

- Też kiedyś kogoś kochałem - zaprzeczył, chowając emocje za maską obojętności. Mój sarkastyczny humor opadł, kiedy zobaczyłam, z jaką siłą zaciskał swoją szczękę. Granat jego oczu pociemniał, gdy wrócił wspomnieniami do minionych wydarzeń. Kompletnie nie spodziewałam się takich słów. Wybiły mnie z rytmu i nieco zawstydziły. Nie tylko dlatego, że z niego zażartowałam, ale też dlatego, że mężczyzna jawnie zasugerował, iż Zed mnie... kochał.

A D D I C T I O N to love #3 [+18] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz