Uno

457 22 6
                                    

Pov. Valentina

Dyszałam. Czułam, jakby moje płuca rozrywały się na pół, a mimo to nie przestawałam dalej biec. Zmęczenie wspomogła adrenalina, która wypełniła moje żyły.

Miałam jeden, jasno sprecyzowany cel - znaleźć się jak najdalej od domu Villina. Od domu socjopaty, który mnie okłamał i wykorzystał.

Nie wszystkie wspomnienia wróciły od razu. Niektóre napłynęły dopiero po czasie. Porównałabym to do układanki. Kolejne puzzle wskakiwały na swoje miejsce, a końcowy rysunek wyglądał coraz przejrzyściej.

Przypomniałam sobie moment mojej przeprowadzki do północnej części Chicago i to, jak bardzo zagubiona się w niej czułam. Pamiętałam Cotona - jego jasne, złote włosy i czekoladowe oczy. Uśmiech, którym witał mnie każdego ranka i ostatnie słowa, jakie wypowiedział do mnie tuż przed śmiercią:

Uciekaj - właśnie to zamierzałam zrobić.

Myślałam, że amnezja była moim przekleństwem. Myliłam się. Była wybawieniem. Szkoda, że zdałam sobie z tego sprawę tak późno...

- Dwudziesty czwarty marca? - mężczyzna uniósł do góry lewą brew. Odwróciłam wzrok od komórki, by móc lepiej się mu przyjrzeć.

- To za miesiąc - mruknęłam z przekąsem. Naprawdę nie miałam ochoty na rozmowę, a tym bardziej na rozmowę o weselu. - Nie możemy po prostu... poczekać? Chociaż kilka lat - nie wiedziałam, dlaczego chciał tak bardzo się ze wszystkim spieszyć. Byliśmy młodzi i ledwo co zamieszkaliśmy na swoim. Czy nie rozsądniej byłoby odczekać? Sprawdzić, czy na pewno chcemy to zrobić, a najlepiej także zebrać własne pieniądze, gdyż nie widziało mi się pożyczanie tak dużej kwoty od rodziców.

- Maj? - zmarszczył czoło, przekręcając się na brzuch. Wypuściłam spomiędzy warg przeciągłe westchnienie. A więc nie zamierzał odpuścić...

- Rok? - zaproponowałam niemal błagalnym tonem, na co szatyn skrzywił się z niezrozumieniem.

- Pobierzmy się w twoje urodziny - stwierdził, co było jeszcze gorszym pomysłem, niż wzięcie ślubu dziś wieczorem.

- Nie chcę sobie psuć urodzin - jęknęłam. Zaraz jednak zarumieniłam się, gdy zdałam sobie sprawę, jak mogło to zabrzmieć. - To znaczy...

- Więc niech będzie miesiąc przed - jego głos przybrał już zmęczony ton, jakby nudziła go ta rozmowa. - Trzynasty lipca - kącik jego ust drgnął. Zdusiłam w sobie chęć powiedzenia, że to znacznie wcześniej, niż faktycznie wypadałyby moje urodziny.

- Trzynastka to pechowa liczba - wtrąciłam.

- Od kiedy niby wierzysz w takie rzeczy? - prychnął. Zacisnęłam usta w cienką linię. Lipiec był dopiero za pięć miesięcy. Do tego czasu powinnam była zdążyć, wyznać mężczyźnie całą prawdę. Westchnęłam, po czym niepewnie skinęłam głową.

- Niech będzie - zgodziłam się, na co szatyn podarował mi ciepły uśmiech.

Trzynasty lipca - dzisiejsza data. Powinnam była teraz stać przed ołtarzem i składać ślubną przysięgę albo upijać się szampanem na weselu, a nie uciekać przed mordercą niedoszłego pana młodego.

Zacisnęłam powieki, opierając się o korę drzewa, gdy kolka zapiekła mocniej, niż zazwyczaj. Wzięłam kilka głębszych wdechów, rozglądając się dookoła. Gdyby nie patrzeć na okoliczności podróż samej w środku nocy przez las nie była najmądrzejszym pomysłem. Jednak w tej chwili dawała mi więcej szans na nieodnalezienie. Zanim Zed zorientuje się, że uciekłam, minie sporo czasu - jeśli tylko nie odwiedzi mojego pokoju wcześniej, niż rankiem. Choć nawet jeśli zrobiłby to zaraz po mojej ucieczce i tak byłam kilka kroków przed nim.

A D D I C T I O N to love #3 [+18] ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz