Rozdział 12

1.4K 121 10
                                    

Chris

Mark Twain pisał, że w życiu człowieka są tylko dwa najważniejsze dni. Ten, w którym się urodził i ten, w którym zrozumie, po co się urodził.

Niesamowicie mocno chciałem pojąć to drugie. Z dnia na dzień coraz mocniej odczuwałem brak jakichkolwiek dobrych bodźców w otoczeniu. Żyłem z dnia na dzień, zupełnie jakbym nie miał żadnego celu. Ktoś powiedziałby pewnie, że moim celem była nauka. Tak – i co mi z tego? Wbrew temu, co myślałem kilkanaście lat temu, nie wnosiło to do mojego życia nic dobrego.

I to coraz mocniej oddalało mnie od zrozumienia słów Twaina.

– Moi drodzy, czas egzaminu dobiegł końca – powiedziałem do studentów, wyrywając się z zadumy. Ostatnio coraz częściej odbiegałem myślami gdzieś o wiele za daleko. – Proszę złożyć kartki na moim biurku.

– Jeszcze chwila – jęknął któryś ze studentów.

Próbowałem odszukać go wzrokiem, ale nie potrafiłem dopasować ich głosów do twarzy. Byli dla mnie nieznajomymi, z którymi nic mnie nie łączyło. Kompletnie nic – nawet doza naukowej ciekawości. Różnili się od studentów z Montany.

– Nie – odparłem stanowczo, lekko podnosząc głos. – W tej chwili proszę, by wszystkie egzaminy znalazły się tutaj. – Wskazałem palcem na róg swojego biurka, delikatnie w niego stukając.

Studenci niechętnie wstali, wydając przy tym stłumione jęki. Widziałem, jak rozglądali się po sobie, rzucając znaczące spojrzenia. Nie przepadali za mną.

A mnie zupełnie na tym nie zależało. Chciałem wzbudzać w nich respekt, nie sympatię.

Wyszli z sali i w końcu mogłem odetchnąć z ulgą. To ostatnie dzisiejsze zajęcia. Przetrwałem kolejny dzień. Zegar wskazywał już prawie dziewiętnastą, co oznaczało, że powinienem już zbierać się do wyjścia. Choć w sumie... Czy była jakakolwiek różnica w poprawianiu egzaminów w domu, czy tutaj?

I tak nie miałem żadnych innych planów. Spojrzałem na leżące przede mną kartki.

Chwilę zajęło mi uporanie się z egzaminem, ale przynajmniej miałem to już z głowy. Ponownie spojrzałem na zegar. Dochodziła dwudziesta. Czas do domu.

Zebrałem z biurka książki i schowałem je do torby. Ostatni raz rozejrzałem się po sali, upewniając się, że nie została tu żadna zbłąkana dusza i zamknąłem drzwi na klucz.

– Chris, przyjacielu! – Usłyszałem niemal od razu po wyjściu. – Widzę, że nie tylko ja spędzam tu całe dnie.

Obejrzałem się za siebie. Jack Fledgehammer, główny prowadzący filologii angielskiej, wpatrywał się we mnie z uśmiechem. Odpowiedziałem tym samym. Był w porządku, lubiłem z nim rozmawiać.

– Poprawiałem egzaminy – odpowiedziałem, czując się w obowiązku to wytłumaczenia sytuacji. – A ty co robisz tu o tej porze?

– Och, w moim wieku po godzinach w pracy zostaje się już z innych powodów niż obowiązki zawodowe. – Zaśmiał się głośno, zwracając tym samym uwagę innych osób na korytarzu. – Mam tu zdecydowanie więcej odpoczynku niż w domu przy mojej szanownej małżonce.

Puścił do mnie oczko, po czym usłyszałem jego serdeczny śmiech. Był dobrym człowiekiem. Nigdy nie wyczułem od niego złych intencji, w przeciwieństwie do reszty kadry.

– Rozumiem – odparłem, choć wcale nie rozumiałem, o czym mówił. Oddałbym wszystko, by móc wrócić do domu, w którym ktoś na mnie czeka. – W pewnym sensie też tutaj odpoczywam.

– Jak ci tutaj? – zapytał charakterystycznym dla siebie tonem zatroskanego rodzica. – Minęło już trochę czasu od twojego przyjazdu, ale cały czas mam wrażenie, że coś cię tutaj przytłacza.

Na zawsze, Panie ProfesorzeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz