19.

25 1 0
                                    

Cillian


Z natłokiem emocji zwykle pomagała mi siłownia, jednak dzisiejszego wieczoru decyduję się na zwykłe, nietypowe jednak - jak na mnie - bieganie po pobliskim parku.

Wybieram trasę oświetloną, bo z opowiadań Brad'a wynika, że kręcą się tutaj często jeże w ciemniejszych alejkach, a że jestem dziś wyjątkowo rozkojarzony, to mógłbym któregoś nadepnąć.

Jeden krok.

Drugi.

Trzeci

Wdech.

Jeden krok.

Drugi.

Trzeci.

Wydech.

Biegnę swoim tempem, dostosowując je do oddechu tak, by nie musieć zatrzymywać się po kilkunastu metrach. Udaje mi się znaleźć złoty środek między wdechem i wydechem a krokami, więc daję radę przebiec trochę ponad kilometr. Dopiero po kolejnych stu metrach pojawiają się ciemne plamy przed oczami, przez które muszę usiąść na pobliskiej ławce.

Świat zaczyna nieco wirować, a moje dłonie stają się dziwnie lekkie - zupełnie tak, jakby wcale do mnie nie należały. Nie jestem w stanie nimi ruszyć, więc próbuję tego samego z dolnymi kończynami. One jednak, podobnie do rąk, ani trochę nie współpracują.

Staram się zapanować nad oddechem i zamiast na trwających cieniach przed oczami, skupić na bólu, wbijając paznokcie w udo. Z moich ust wydostają się nierówne świsty powietrza, a mięśnie drżą od wysiłku.

Kiedy umyślne sprawianie bólu przestaje działać, analizuję sposób, w jaki zostały włożone sznurówki moich adidasów. Nie robiłem tego sam, a ludzie ze sklepu, więc mam okazję podpatrzeć, jak symetrycznie są wplecione.

W końcu udaje mi się odsunąć na bok niekontrolowane mroczki, zastępuje je jednak świadomość potu skapującego z mojego czoła. Ocieram go wnętrzem dekoltu koszulki i w międzyczasie orientuję się, że w zasadzie to wyglądam, jakbym zdążył wyjść spod prysznica.

Wpatruję się jeszcze przez moment w ćmę krążącą wokół parkowej lampy i podnoszę się powoli z ławki. Resztę drogi do domu pokonuję najpierw idąc, a później zwiększając tempo do lekkiego truchtu. Nie chcę się przemęczać, kiedy organizm wyraźnie daje mi znać o jakimś problemie, na który rozwiązania nie znalazł, jednak trening to trening. Zwykle serwuję sobie podwójnie większy wysiłek, niż dzisiaj, dlatego muszę jakoś zrównoważyć ilość przebiegniętych kilometrów do tego, czego zwykle wymagam od siebie na siłowni.

Docieram do domu niemal na autopilocie, biegnąc alejkami, i pierwsze, co robię, to rzucam się na materac. Absolutnie nie przejmuję się tym, że pościel będzie za moment do zmiany, patrząc na to, ile potu ze mnie wylatuje; próbuję jedynie się uspokoić i opanować oddech.

Zaciskam dłonie w pięści z bólu, kiedy pulsowanie w głowie zaczyna się nasilać. Oddycham głęboko, zupełnie jakbym dopiero co wynurzył się spod wody po nurkowaniu. Dreszcz przechodzi mi wzdłuż kręgosłupa, a chwilowe otępienie - mam wrażenie - zaburza mi nieco wizję rzeczywistości.

Zupełnie nie wiem, jak udaje mi się opanować skołatane serce oraz odrętwienie ciała, ale po pewnym czasie obie te rzeczy znikają. Na zastępstwo pojawia się ucisk w udzie, zupełnie jakby złapał mnie skurcz, jednak jest on na tyle lekki, że sprawia mi wyłącznie uczucie dyskomfortu. Udaje mi się dzięki temu podnieść z łóżka, chwycić za ręcznik oraz czystą bieliznę, i na chwiejnych nogach przetuptać do łazienki. Czuję się niemal jak pingwin, kiedy z każdym krokiem lekko chwieję się na boki i podpieram w niektórych chwilach ściany, by nie spotkać się z podłogą.

– Cillian? – Dociera do mnie wołanie Brad'a, jeszcze zanim wchodzę pod prysznic.

– No?

– Odgrzewam lasagne, będziesz jadł? – pyta, na co otwieram drzwi, by nie musieć krzyczeć odpowiedzi. Nie mam na to siły.

– Możesz odgrzać i od razu zrób mi herbatę, bo czuję się, jakby mnie rozjechała koparka albo jakaś ciężarówka – mówię i wzdycham, bo uderza we mnie niespodziewana fala gorąca.

– Dobra, ogarnę.

Następne dziesięć minut spędzam siedząc pod prysznicem, jednocześnie pozwalając gonitwie myśli przejąć nade mną stery. Woda leci na mnie z góry, przez co muszę przymykać oczy, by nie zaczęły mnie szczypać, jednak nie przejmuję się tym na tyle, że nie wiem nawet, czy jest ona ciepła, czy może zupełnie zimna.

– Myślisz, że nam się uda? – pyta, kiedy jesteśmy mniej więcej w połowie drogi.

– Co? – Rozszerzam oczy w niezrozumieniu. – Zadałaś to pytanie tak bardzo bez kontekstu, że zupełnie nie wiem, co masz na myśli, Gwennie.

– No... Czy uda nam się... Czy uda nam się wrócić do tego, co było. – Udaje jej się w końcu wydusić, a ja reaguję na jej słowa przedłużonym wypuszczeniem powietrza.

– Nie mogę ci nic zagwarantować – mówię i chwytam ją za rękę, zaraz po tym jak przyśpieszam i zmieniam bieg na wyższy. – Ale zrobię wszystko, by tak było. Nie odpuszczę tak łatwo, nie, kiedy mam cię na wyciągnięcie ręki – dodaję i czuję się jakby lżejszy o kilka kilogramów.

Odwożąc Gwennie mam w głowie tylko to, jak parę godzin wcześniej rumieniła się, kiedy postanowiłem ukrócić jej pole dyskusji. Dopiero później, kiedy dziewczyna przekracza próg domu i delikatnie uśmiecha się w geście pożegnania, a ja wracam do siebie, mam chwilę, by uciec myślami daleko od rzeczywistości.

Bo Gwen nie jest już tą samą osobą, którą poznałem, i którą pokochałem te kilka lat temu. Czas ją znacznie zmienił i jestem niemal stuprocentowo pewien, że to samo zrobił ze mną. Oboje mamy w sobie tyle samo wad i zalet, co i różnic - w końcu charaktery dzieci, a niemal dorosłych ludzi nie są identyczne. Wydaje mi się jednak, że skoro wtedy dogadaliśmy się mimo pewnych przeciwności, to i teraz nam się to uda. Kto jak nie my?

No właśnie.

Niezniszczalny duet Gwen i Cillian...

Z zawieszenia wyrywa mnie przyjaciel pukający w drzwi, by dopytać, czy aby nie miałem zbliżenia z płytkami albo nie próbowałem dobrać się gardłem do wody...

Ten debil ma nierówno pod sufitem.

Po jego kilkusekundowej wizycie wycieram się ręcznikiem i wciągam na tyłek czarne bokserki. Pocieram nim także mokre włosy, które ociekają dzięki temu z wody.

Wychodzę z łazienki uprzednio wrzucając brudne rzeczy do kosza na pranie i kieruje się do kuchni, gdzie czeka na mnie talerz z jedzeniem. Dwadzieścia pięć kolejnych minut powoli przezuwam lasagne, która odgrzał mi Brad.

Chłopak przeniósł się swojego pokoju, więc mam dzięki temu przestrzeń i czas na pozbieranie myśli. Próbuję rozgryźć, jakim cudem po tak lekkim treningu niemal czołgałem się do domu.

I w efekcie wszystko sprowadza się do Gwendolyn.

Do mojej Gwen, która zaprząta moje myśli bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej.

Jej ciemne oczy, patrzące na mnie z nieskrywaną ufnością, jej falujące na delikatnym wietrze włosy, usta rozszerzające się w uśmiechu, kiedy robię z siebie głupka tylko po to, by nie miała miny poważnej uczennicy...

To wszystko spędza mi sen z powiek i odciąga od normalnego funkcjonowania.



twitter: #roseswatt

Roses[zawieszone] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz